sobota, 20 listopada 2010

"Nasi chłopcy nie palą"

W czwartek (18.11) byliśmy w Tegh. To rodzinna wieś Nune, naszej koordynatorki. Zresztą nie tylko jej. Prezydenta Armenii także. Ich ojcowie się przyjaźnili. Serż Sarkisjan urodził się wprawdzie w Stepanakercie, ale stąd wywodzi się jego rodzina. Teraz nadal utrzymuje tu dom. Ale ja nie o tym chciałam...

Pojechaliśmy do miejscowej szkoły zrobić prezentację. Była to bardzo ciekawa wizyta. Okazuje się, że na końcu świata jakim jest Tegh, to prawie już Górski Karabach, istnieje najszczęśliwsza szkoła w Armenii. No dobrze, może najszczęśliwsza jaką ja widziałam. Ale to drugie zdanie nie wyklucza pierwszego.

System edukacji w Armenii zakłada od niedawna dwanaście klas. Było jedenaście, ale ze względu na reformę w przyszłym roku będzie dwunasta klasa. W szkole uczy się stu osiemdziesięciu sześciu uczniów. Jest to niewielka wiejska szkoła, każdy rocznik ma jedną klasę.

- Każdego roku mamy ok. dwudziestu absolwentów – mówi Gjulnara Dżahangirjan, dyrektor szkoły. (Nie wymyśliłam tego! Ona naprawdę tak się nazywa!) Ubrana jest w czarną spódnicę, przylegającą do ciała bluzkę tego samego koloru, na środku której wystaje kokarda z plastikowym guzikiem. Pomarańczowa jak dynia marynarka rozjaśnia całość ubioru. – W poprzednim roku dwanaście osób poszło na studia wyższe - przedstawia sytuację pani dyrektor. Co jest obecnie popularnym kierunkiem studiów w Armenii? Uczniowie wybierają sławny w całym kraju Państwowy Uniwersytet Lingwistyczny im. Walerego Briusowa, medycynę czy ekonomię.

Siedzimy w gabinecie, który jest zapewne najładniejszym pomieszczeniem w całej szkole. Ścianę zdobi zdjęcie prezydenta, a na półkach poukładane są naręcza sztucznych, wielokolorowych kwiatów. Dostajemy mocną ormiańską kawę (espresso to przy tym niewinny soczek; sama się dziwię dlaczego nigdy nie odmawiam) i cukierki. Szefowa szkoły to kobieta o miłym usposobieniu, wcześniej uczyła ormiańskiego. Od dwudziestu pięciu lat pracuje w szkolnictwie, od dziesięciu szkoła jest pod jej opieką. Obecnie prowadzi lekcje psychologii. Nie są obowiązkowe, ale stwierdziła, że przyda się to uczniom. Myślę sobie, że jest tu lubiana.

- Nasi chłopcy nie palą – mówi z nieukrywaną dumą pani Gjulnara, jakby to było osiągnięcie równe co najmniej wygrania indeksu wyższej uczelni w ogólnokrajowej olimpiadzie przez każdego z nich. – Nie tylko nie palą oficjalnie. Oni wcale nie palą, nie ukrywają się – zapewnia nauczycielka i dodaje – Myślę, że jest to wyjątek na skalę kraju. Ma rację. Nie tylko w Armenii, ale i w całym regionie mężczyźni od wczesnych lat nastoletnich palą papierosy na potęgę. Nie wiem czy tak jest w każdym kraju biednym lub rozwijającym się, ale zauważam taką prawidłowość. Jakby to był jeden z niewielu luksusów, na który mogą sobie pozwolić. Wyczuwam w tym także element przynależności do grupy „poważnych, dorosłych mężczyzn”, którzy, aby takimi być muszą palić. Wszędzie! W całym tym „byciu poważnym” pomaga fakt, że papierosy są bajecznie tanie, nawet dla tutejszych. Paczka Marlboro kosztuje ok. 4 złotych. Ale to raczej wyższa półka, większość innych paczek jest tańsza.

Oczywiście palenie to zajęcie godne wyłącznie mężczyzn. Kobieta nie tylko nie powinna, ale nie może palić. Co z tego, że w domu jej ojciec, dwóch braci i wszyscy kuzyni wypuszczają w powietrze kłęby nikotynowego dymu. Jeśli którykolwiek z nich zobaczyłby ją z papierosem w ustach, miałaby zapewne wielką awanturę zakończoną zakazem wychodzenia z domu. Zresztą i tak nie miałaby już po co z domu wychodzić, bo żaden z kolegów jej braci czy kuzynów nie chciałby się z nią umówić. Palenie kobiet w Armenii to prosta droga do staropanieństwa. Tak, ten termin tutaj jeszcze funkcjonuje i ma się całkiem dobrze.

Ja, jako przedstawicielka Polski (w której ostatnio ku mojej radości wprowadzono zakaz palenia w miejscach publicznych) i niepalącej części społeczeństwa, rozumiem entuzjazm pani dyrektor i z uznaniem kiwam głową. Nie sądzę, abym jeszcze spotkała coś podobnego w tym kraju.

Zgadzam się, że tutejsi chłopcy to bohaterowie, ale czy tylko niepalenie przez nich papierosów sprawia, że cała szkoła jest taka szczęśliwa?

- Nasi uczniowie są bardzo zżyci z nauczycielami. Czy zauważyliście, że mamy tu młodą kadrę? – uśmiecha się nasza rozmówczyni. Faktycznie, wykładowcy to ludzi często młodsi ode mnie. Pani dyrektor zapewnia, że kontakt z młodzieżą jest rewelacyjny. – Gdy tylko przyjeżdżają na weekendy ze studiów, pierwsze co robią to przychodzą do szkoły. Zresztą wielu obecnych nauczycieli to nasi absolwenci – chwali się kobieta. To pomaga utrzymać szacunek do szkoły. Kiedy dzieciaki z Tegh wyjeżdżają na studia do Erywania, spotykają tam innych młodych, którzy jak to zwykle bywa, narzekają na „budę” i cieszą się, że już nikt ich nie zmusza, aby do niej chodzili. Wtedy uczniowie z Tegh dziwią się i przekonują, że ich szkoła jest super i że z chęcią wróciliby tam.

Szkoła nie wiele różni się od innych w regionie. Ściany wymagają gładzenia, malowania i czego tam trzeba, aby nadać im przyzwoity wygląd. Podłoga to niemalże sam beton. W klasach stoją stare ławki, skrzypiące drzwi się nie domykają. Przez wiele lat nie było zajęć wf-u. Dopiero niedawno powstała sala gimnastyczna. Szkoła napisała projekt, wygrała konkurs i dostała dofinansowanie. Spośród ponad dwustu szkół-kandydatów, wybrano dziesiątkę zwycięzców.

Wioska Tegh znajduje się tak blisko Karabachu, że wojnę sprzed szesnastu lat musiała czuć na własnej skórze, jak to się mówi. Istotnie, serie z karabinów przelatywały przez okna. - Lekcje nie zostały wstrzymane nawet na jeden dzień – mówi z satysfakcją pani dyrektor. – Były skracane, przerywane, ale ciągłość została zachowana - wspomina. Słucham tego i myślę, że ludzie w obliczu zagrożenia wykazują niewiarygodną wprost determinację wobec rzeczy, których często nie mają ochoty robić w normalnych warunkach.

Kiedy wychodzimy z budynku odprowadza nas spora grupa uczniów, nie spuszczając nas z oczu. W oknach widać zaciekawione naszą obecnością twarze.

Ta wizyta pozytywnie mnie nastroiła. Nawet senna, zdawać by się mogło, zapomniana wioska na południowym wschodzie Armenii może być przyczółkiem szczęścia. Ono jest rozpatrywane w wielu kategoriach. W większości krajów na świecie szczęście jest czymś innym niż nam, tzw. zachodnim społeczeństwom się wydaje.

Ruszamy spod szkoły, a nasza łada telepie się po wyboistej, pełnej dziur i kamieni drodze.

środa, 10 listopada 2010

Zwykła-nie-zwykła prezentacja


Dzisiaj w Centrum Francophonie w Goris odbyła się prezentacja zdjęć. Dla zgromadzonych tam ludzi, te obrazy miały szczególne znaczenie.

Zdjęcia są wynikiem wrześniowej podróży do wschodniej Turcji. Nasza wyprawa oprócz zwykłej podróżniczej ciekawości, miała przede wszystkim inny cel. Wiodła szlakiem dawnych, ormiańskich terenów, których ostatnią część Armenia utraciła w 1921 r. Miasta Kars, Erzurum, Wan stanowiły rdzeń ormiańskiego, średniowiecznego królestwa. Stolica Ani, nazywana „miastem 1001 kościołów” była najpotężniejszym miastem Armenii w X w. Dziś na rozległym terenie nad rzeką Achurian zostało zaledwie kilka zabytków z tamtego okresu.

Poruszenie tematu historii z Ormianami zawsze wywołuje co najmniej ożywioną dyskusję. I tym razem było podobnie. Miejsca, które przedstawiłyśmy na zdjęciach to "po prostu" ich tereny. Tam żyli Ormianie. I powinni żyć nadal. – Czy w czasie wojny, jeśli byłaby taka konieczność, będziecie się bić o te tereny? – pytam. – Wojna to najgorsze, co może być. Wiemy to, bo sami to przeżyliśmy i tutaj nikt nie chce wojny. (Rozmawiamy w mieście, które leży 50 km od granicy z Karabachem. W czasie wojny było najbliżej tzn. linii ognia).
- Ale dzisiejsza wschodnia Turcja to nasze ziemie, powinny być nam zwrócone. Problem w tym, że Turcja nie chce uznać ludobójstwa, boi się odszkodowań i zwrotu terytoriów – odpowiada mi nauczycielka z Goris, na oko po pięćdziesiątce.

- Wiemy, że trudno jest teraz zmienić mapę świata. Nie chcemy wojny – podkreśla. – To powinno być rozwiązane politycznie.

Turcy to dla nich wciąż wrogowie. Wielu Ormian podchodzi rozsądnie do sprawy – nie życzą im źle, tak jak nie życzy się źle bliźniemu. Ale nie ufają im jako narodowi, nie wierzą w ich słowa i są przekonani, że przyjazne gesty są tylko po to, aby zrobić dobre wrażenie na Europie.

- Tu nie chodzi tylko o ziemie czy pieniądze. To jest coś więcej. To nasza historia i tożsamość. Ararat powinien być na naszym terytorium – pada odpowiedź.


Po prezentacji pod naszym adresem popłynęły słowa wdzięczności i podziękowania.
Miałam wrażenie, że tymi drobnymi gestami chcieli pokazać jak bardzo doceniają, że ktoś z zewnątrz interesuje się ich przeszłością. Bo oni od zawsze walczą o uznanie na świecie, uznanie ludobójstwa, uznanie ziem, które należały do nich od wieków. Żeby ktoś z Zachodu w końcu głośno powiedział: „Tak! Ararat to ormiańska góra!”

Da się zauważyć jak ważna jest dla tych ludzi ich ciężka historia, ich tożsamość, którą stale muszą udowadniać.

środa, 3 listopada 2010

Kto nie był w Kazbegi, zapraszam na wycieczkę, chociaż wirtualną
(a ci co byli, pewnie z chęcią powspominają):

http://www.wiadomosci24.pl/artykul/kazbegi_obowiazkowo_zdjecia_z_gruzji_167040.html



PS. Przepraszam za brak łącza, ale coś mi nie działa.

wtorek, 2 listopada 2010

Jesienne klimaty


I nadeszła jesień... Piękna, wielobarwna, ze spadającymi liśćmi, chłodnymi rankami lecz słonecznymi dniami. Taka, jakiej chyba jeszcze nie przeżyłam. Bo nigdy pod koniec października nie brodziłam w jeziorze na wysokości ok. 2000 m n.p.m. Moja ormiańska jesień była podróżnicza, w miłym towarzystwie, ze wspomnieniami, które pozostaną. Odwiedziłam nieznane dotąd tereny Armenii i Gruzji. W Armenii jestem ponad pół roku i mogę powiedzieć, że już ją trochę znam, geograficznie i kulturowo, w Gruzji byłam powtórnie. Wciąż nie mogę się zdecydować, który kraj bardziej mi się podoba.

Czy nadal prowincjonalna, ale niezwykle gościnna Armenia, która jest mi domem od kilku miesięcy czy o wiele bardziej zeuropeizowana Gruzja, gdzie bandy nastolatków, ubranych w „rurki” z wyprostowanymi, zaczesanymi na bok włoskami spotykają się przed wejściem do metra Rustaweli w Tbilisi niczym przed stacją Centrum w Warszawie?
W Tbilisi można poczuć się jak w typowo zachodnim mieście. Pośpiech w metrze i na ulicach, znane marki i drogie knajpy (w niektórych nie można nawet znaleźć gruzińskiego piwa, tylko jakiś heineken i inny löwenbräu).



Widać, że Gruzja ciągnie do Europy. Świadczy o tym widoczna, zaraz obok gruzińskiej, unijna flaga powiewająca przy każdym niemal ministerstwie. Ubrani według najnowszych, zachodnich trendów młodzi ludzie są pewni siebie, nawet zuchwali, nie widać kompleksów na ich twarzach.





O wiele częściej niż w Armenii mówią po angielsku. W końcu od kilku lat trwa tam program rządowy, który zakładał sprowadzenie do kraju tysiąca dwustu obcokrajowców, którzy w gruzińskich szkołach mieli nauczać dzisiejszego lingua franca. Oczywiście te zmiany w największym stopniu dotyczą stolicy. Każda stolica świata zmienia się najszybciej, chłonąc te dobre jak i mniej pozytywne cechy globalizacji. A jednak leżąca nieopodal inna stolica – Erywań, chociaż także ewoluuje, ma wciąż specyficzny charakter.


W Armenii bardziej niż w Gruzji czuć postkomunistyczny klimat. Dla pań – szpilki i ostry makijaż, a dla panów buty z czubami i święcący garnitur, niekiedy jeszcze białe skarpetki – to zestaw obowiązkowy. Po stołecznych ulicach mkną bentleye, a nieco dalej już łady. Ludzie mówią: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Młodzież zna tylko jeden kierunek wyjazdu: USA. Mimo to, większość społeczna (i rządowa) woli „współpracować” z Rosją. Pewnie według zasady: wróg, ale swój.
Oba kraje łączy jednak geografia. Istnieje jeszcze wiele nieodkrytych i nieskomercjalizowanych zakątków na łonie natury. W wielu miejscach przy tzw. atrakcjach turystycznych można rozstawić namiot i nikt nie będzie robił problemu, ba! Jeszcze zaprosi, aby wypić za polsko-gruzińską przyjaźń tudzież za ormiańską i polską trudną historię.



Europa czy Azja? Azja czy Europa? Wielu intelektualistów łamie nad tym głowy. Jeszcze nie Europa, ale już nie Azja. Po prostu Kaukaz! Wszystko tu jest takie.... różne, niejednoznaczne, przepych miesza się z biedą, wyrafinowana myśl społeczno-polityczna z prowincjonalnym, wąskim spojrzeniem na świat. Pomyślałam sobie, że Kaukaz jest trochę jak ..... Stany Zjednoczone. Nie chciałabym tam mieszkać, wiele rzeczy razi, zniechęca, odrzuca, a jednocześnie jest tam coś co sprawia, że chcemy wracać i czujemy się tam swobodnie.

Dokładnie za siedem tygodni wyląduję na warszawskim lotnisku. Tymczasem pozostało mi jeszcze trochę czasu, aby chłonąć atmosferę tego regionu świata, który już jest częścią mnie.

Po kolorowej jesieni śladu nie ma. Zaczęło padać.

czwartek, 30 września 2010

Wystawa fotograficzna


W środę 29 września b.r. z pomocą Tteni Organization zorganizowałam wystawę zdjęć z Maroka. Chciałam pokazać coś całkowicie innego od realiów panujących w Armenii, a już na pewno w małym, prowincjonalnym Goris. Kraj tak odległy politycznie, geograficznie, kulturowo wydał mi się atrakcyjnym tematem. Przytłaczająca większość Ormian nie podróżuje i chociaż kraje muzułmańskie mają „tuż za rogiem”, niewielu ludzi wie jaki panuje tam klimat.



Mimo, że Ormianie mają nie najlepsze (żeby nie powiedzieć najgorsze) doświadczenia z muzułmanami, zaproszeni goście wydawali się być zaciekawieni i zadowoleni.

Niewielka sala w naszej organizacji była prawie pełna co, zważywszy na niemal zerowy stopień zainteresowania ludzi sprawami innymi niż trudy dnia codziennego, uważam za sukces. Był także mały wykład o okolicznościach podróży i atmosferze kraju, którą, mam nadzieję udało mi się przedstawić na fotografiach.

środa, 29 września 2010

Siostra Araratu


”Oskarżone Anna R. i Kaja K. 26 września b.r. nie zważając na innych podróżnych, „za nic mając wiatru szpony”, zdobyły wierzchołek Aragacu. W spisku pomagali im Tatul D. i Igor X. którzy z poszanowaniem piękna otaczającej ich przyrody, prowadzili je na szczyt. Czyn powszechnie znany jako zagrażający życiu i zdrowiu, grozi utratą dystansu do swoich planów, wiarą graniczącą z pewnością, że grunt to dobra organizacja i nieuleczalną chorobą krajoznawczą, objawiającą się poczuciem wysokiego niedoboru wspaniałych widoków. Oskarżone bez śladu jakichkolwiek wyrzutów sumienia i niewzruszoną postawą przyznają się do winy.”

;)



Ostatnia niedziela była zwieńczeniem moich dawno wymyślonych planów w Armenii. Aragac - wygasły wulkan jest najwyższym szczytem na terytorium dzisiejszej Armenii.
Legenda mówi, że dwie siostrzane góry, Aragac i Ararat*, pokłóciły się o to, która jest piękniejsza. Od tego momentu na szczycie Araratu nie może stanąć ludzka stopa, a na stoku Aragacu powstało jezioro łez. Kari Licz na wysokości 3190 m n.p.m. jest najwyżej położonym jeziorem w Armenii.
Piękny, wysokogórski krajobraz szpeci socrealistyczna zabudowa kilku budynków i plastikowe stoliki z parasolami Coca-Coli. Brzeg jeziora Kari jest bowiem popularnym miejscem odpoczywających tu latem Ormian z Erewania. Do tego miejsca można dojechać samochodem po wyboistej, podziurawionej drodze. Gdzieniegdzie widziałam namioty Jezydów, którzy nie zeszli jeszcze do niżej położonych wiosek. Wbrew temu co się powszechnie sądzi, to nie są Kurdowie, choć mówią w ich języku. Nie są także muzułmanami, ani chrześcijanami. Ich wiara to mieszanina trzech wielkich religii monoteistycznych i zoroastryzmu. Zajmują się głównie pasterstwem, wypasając na rozległych pastwiskach Aragacu, stada owiec i krów od wczesnych miesięcy wiosennych do jesieni.


Wokoło widnieją mieniące się fioletowymi, żółtymi, szarymi czy jasnoróżowymi barwami stoki wulkanu. Po dojechaniu do jeziora i narzuceniu na siebie ciepłych ubrań, ruszyliśmy w górę. Na wysokości jeziora i nieco wyżej są łąki, które wiosną przykrywają dywany kolorowych kwiatów. Z każdym metrem kamieni jest coraz więcej, aby u szczytu wspinać się już tylko po wielkich głazach.


Osiągnięty przez nas szczyt był najniższym z czterech wierzchołków wulkanu, z których najwyższy dochodzi do 4090 m n.p.m. Dotarcie na wysokość 3879 m n.p.m. uważam jednak za pewne osiągnięcie. Być może na kolejne partie przyjdzie kiedyś czas...
Szczyt jest płaski i dość rozległy. Stoją tam wieżyczki z kamieni i ślady wcześniejszych zdobywców w postaci „strachów na wróble” zrobionych z patyków i kamieni, a ubranych w zapisane markerami koszulki.


Można „zajrzeć” do krateru wulkanu, a jego najwyższy wierzchołek z żółtobrązowymi ścianami, przyprószony już śniegiem to widok, dla którego warto było się wspiąć.
Od przeszywającego wiatru schroniliśmy się w ułożonej z kamieni „twierdzy” mającej za dach kilka drewnianych belek, gdzie z trudem mieści się cztery osób.


Ser z ormiańskim chlebem, a na deser słodzone mleko i chaczapuri (ciasto francuskie wypełnione słonym serem – wersja ormiańska, a nie gruzińska) były nagrodą za niezbyt długą, ale jednak męczącą wspinaczkę.



Droga w dół choć szybsza, pozornie tylko wydawała się łatwiejsza. Trzeba było uważać, aby nie pośliznąć się na roztapiającym się w słońcu śniegu. Schodziliśmy, starając się zapamiętać wspaniałe widoki dookoła. Kiedy docieraliśmy do Erewania było już całkiem ciemno. Zakończył się właśnie dobrze spędzony, aktywny weekend.

*Ararat jest narodowym symbolem Armenii. Niemal każde ormiańskie dziecko umieszcza ten szczyt na obrazku, rysując lokalny krajobraz, mimo że góra o wysokości 5137 m n.p.m. znajduje się dziś na terytorium Turcji.

wtorek, 28 września 2010

Dilidżański raj


Dilidżan ma status uzdrowiska. Znajduje się tutaj rozlewnia lokalnej wody mineralnej. W czasach ZSRR było to znane miejsce wypoczynku dla mas pracujących z radzieckich republik. Świadczą o tym wielkie gmaszyska domów wypoczynkowych, gdzie odbywały się tzw. wczasy w ramach funduszu pracowniczego. Socrealistycznym budynkom dziś należy się co najmniej remont, ale przypuszczam, że przyroda niewiele się zmieniła. Ormianie mówią, że gdyby raj miał góry, lasy i źródła wyglądałby jak Diliżan.



Razem z Kają, z którą spędzę jej ostatni weekend w Armenii, wysiadam z marszrutki po dwugodzinnej podróży z Erewania. Przesiadujący na placu znudzeni zazwyczaj taksówkarze, na widok dwóch kobiet z plecakami nagle się ożywiają. Dziękujemy uprzejmie za pomoc i idziemy zobaczyć widoczny już z daleka betonowy pomnik, postawiony tu dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy władzy radzieckiej na Zakaukaziu. Wyczytana w przewodniku informacja mówi, że trzy wysokie szpile monumentu mają symbolizować sowieckie republiki Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu. Tylko, że betonowych wierzchołków jest pięć. Układamy szybko teorię, że dodatkowe dwa słupy oznaczają powszechne w Związku Radzieckim „przyjaźń” i „braterstwo”.

Przechadzamy się chwilę po centrum miasteczka, znajdując biuro informacji turystycznej, gdzie ubrany w białą koszulę i czarne spodnie pracownik, mówiący nawet po angielsku, daje nam mapę i wyjaśnia jak dotrzeć do pobliskich klasztorów.


Uliczka, gdzie mieści się punkt IT to odrestaurowana część starego miasta. Rzeźbione, drewniane balkony, wyłożone kamieniami budynki z podpierającymi dachy drewnianymi balami wyglądają uroczo i przypominają mi trochę klimat polskiego Podhala. Podziwiając uliczkę i roztaczający się przed nami widok gór, raczymy się kawą i zupą z soczewicy na jednym z owych rzeźbionych balkoników.



W okolicach Dilidżanu są trzy średniowieczne klasztory. Wybieramy ten położony najbliżej miasta. Klasztor Dżuchtakwank z XI/XII w. Mając zamiar złapać po drodze marszrutkę, kierujemy się na rogatki miasta. Jak na złość nic nie jedzie. Mijamy miejskie zabudowania, aby później skręcić w drogę prowadząca do lasu, przy której stoją rozwalające się domy, ogrodzone płotami z wyprostowanych beczek, blach, konstrukcji zużytych łóżek, rzadko kiedy ze zwykłej siatki. Po drodze biegają psy, a krowy mijają nas jakby nigdy nic. Mam wrażenie, że tutaj dopiero co pozamykano PGR-y.





Po lewej stronie drogi w dole płynie rzeka, a za nią rozciąga się wspaniały mimo wszystko widok. Góry porośnięte lasami, których drzewa zaczynają już zmieniać barwy z soczystej zieleni na różne odcienie żółci i pomarańczu. Pytając mieszkańców o drogę i rozprawiając o klimacie postsowieckiego świata, w którym jesteśmy, po ponad dwóch godzinach marszu docieramy pieszo do klasztoru. Jest z nami Hasmiki i jej mąż Armen z dwójką swoich synów. Pochodzą z Wardenis na południu jeziora Sewan i wybrali się na wycieczkę; spotkałyśmy ich już nieopodal klasztoru. Oglądamy razem dwa kościoły: surp Grigor (św. Gregorza) i surp Astwacacin (Matki Bożej). Później w otoczeniu gór i lasów wypijamy przywiezioną przez nich kawę. W drodze powrotnej nie obeszło się bez pytań o nasz wiek i mężów. Hasmik ma dwadzieścia siedem lat, jej starszy syn to sześciolatek, a ona z dumą nam oświadczyła, że ślub wzięła w wieku lat dziewiętnastu. No cóż, niektórzy po prostu mają szczęście w życiu.

Na skraju lasu, nad brzegiem rzeczki (której czystości za bardzo bym nie ufała) rozkładamy namiot, kiedy jest już prawie całkiem ciemno. Za sąsiadów mamy dwie emerytowane Francuzki, także w namiotach i ich dwóch ormiańskich przewodników.

Gorący makaron Lubella z sosem neapolitańskim, ugotowane na turystycznym palniku smakują wyśmienicie. Czarna herbata Lipton (w niektórych kręgach znana jako „Złoty Gold”;) ) to dla nas w tych warunkach przyjemny rarytas.

W sobotę (25.09) rano, po niezbyt zimnej nocy ruszamy w stronę miasta. Idziemy tą samą drogą mijając ogrodzony obszar, do którego prowadzi żelazna brama z napisem: sportiwno - azdorowitjelnyj lagier. Za płotem można zobaczyć drewniane domki, teraz ich okna zabite są deskami, a w których dawniej odpoczywali zasłużeni obywatele ZSRR. Z pomalowanych kiedyś na kolorowo ławek schodzi farba, betonowy basen świeci pustkami, na zarośniętych chodnikach walają się zeschłe liście.

Właściciel miejscowego campingu, który zauważył nas kiedy szłyśmy, podwozi nas do centrum i po małych negocjacjach cenowych ruszamy z nim do oddalonego od Dilidżanu o ok. dwadzieścia km klasztoru Goszawank.


To jeden z najbardziej rozpoznawalnych kompleksów klasztornych w Armenii. Założony w XII w. przez mnicha Gosza (stąd nazwa klasztoru), był średniowiecznym centrum kulturalnym i edukacyjnym. Założyciel kompleksu jako pierwszy oficjalnie skodyfikował ormiańskie prawo cywilne i kanoniczne. Powstały w ten sposób kodeks Datastanagirk używano przez wieki w Armenii, Gruzji, a nawet Rosji. Klasztor jest położony na niewielkim wzgórzu, w otoczeniu zielonych gór w sercu Dilidżańskiego Rezerwatu Przyrody.



Wieczorem znów byłyśmy w stolicy. Wpatrzone w „tańczące fontanny” na Placu Republiki, siedziałyśmy na schodach zajadając się lodami, których nazwa – CCCP (Sajuz Sawjeckich Socialisticzjskich Respublik) świadczy chyba o lokalnej tęsknocie za minioną epoką.


W letnie miesiące, aż do końca września mieszkańcy i przebywający w Erewaniu obcokrajowcy, każdego wieczoru tłumnie przychodzą na Hanrapetutyan Hraparak, aby oglądać strumienie wylewającej się spod ziemi wody, skomponowanej z muzyką i światłem. „Koncert” trwa kilka godzin, a miejsce dobrze zająć zanim usłyszy się pierwsze dźwięki muzyki. Oddajemy się i my wieczornej atmosferze Placu i pozwalamy odpłynąć myślom wraz z muzyką ponad naszymi głowami...

czwartek, 23 września 2010

Zaproszenie


Tteni Organization ma zaszczyt zaprosić na debiut fotograficzny Anny Rosińskiej.
Wernisaż wystawy odbędzie się dnia 29 września o godzinie 18 w siedzibie Organizacji w Goris (Armenia). Uprasza się uprzejmie o powiadomienie rodziny, przyjaciół, sąsiadów i wszystkich ludzi dobrej woli, którzy zainteresowani są tematem Maroka i kultury islamu.
Wstęp wolny.

;)

sobota, 21 sierpnia 2010


Wpisy z Gruzji dedykuję wszystkim Internautom, którzy umieszczają w Sieci informacje o zwiedzanych krajach. Już nie raz pomogli mi w organizacji podróży.

niedziela, 15 sierpnia 2010


Kolejna wycieczka w pięcioosobowym, kobiecym składzie z Polski. Znajdujący się nieopodal Batumi Ogród Botaniczny to prawdziwa dżungla (bilet 6 lari).

Podzielony jest na dwanaście sektorów z których każdy reprezentuje roślinność z różnych części świata. Są tam min. kaktusy i aloesy z Meksyku, roślinność śródziemnomorska, bananowce z Afryki, drzewa z Himalajów, flora ze Wschodniej Azji czy Australii. Krajobrazy są przepiękne, zwłaszcza z platform widokowych, skąd z pomiędzy soczystej zieleni wyłania się lazurowe morze.

Jednak chodzenie kilka godzin w gorącym słońcu, prawie cały czas pod górę powoli nas wykańcza. Zdążamy do wyjścia po drugiej stronie ogrodu (na mapie w stronę Chakvi), gdzie „tuż za zakrętem”, jak mówi nam strażnik złapiemy busa w stronę miasta. Idziemy po asfaltowej drodze, cienia niet, transportu tym bardziej.

Kiedy dochodzimy do głównej szosy widzimy znak informujący, że do Ogrodu Botanicznego jest ponad jeden kilometr. Wykończone marzymy o morskiej kąpieli i zimnym napoju. Kierowca zatrzymanej marszrutki jest tak uprzejmy, że podwozi nas pod samą bramę parku, skąd kilka godzin wcześniej zaczynałyśmy wędrówkę. Jest tu wejście na plażę, gdzie czeka na nas upragniona kąpiel i Natakhtari – bardzo dobre lokalne piwo.

sobota, 14 sierpnia 2010



Sarpi leży 18 km od Batumi. W miejscowości znajduje się przejście graniczne z Turcją. Plaże tam są rzekomo o wiele ładniejsze niż w samym Batumi. Wybieramy się zatem autobusem nr 101 z Placu Tbilisi (można też go złapać dalej na ulicy Chavchavadze). Po drodze zwiedzamy twierdzę Gonio (bilet ulgowy 1 lari). Z samej twierdzy pozostały tylko mury więc spacer trwa może pół godziny. Roślinność za to robi wrażenie, jest bujna niczym w Kambodży. (Fotografia powyżej zamieszczona dzięki uprzejmości Patity).


Wspaniałych plaż na południe od Batumi nie znajdujemy, są brudne i tak samo kamieniste. Spędzamy jednak miło czas w nadmorskim barze, gdzie w towarzystwie Ani i Eweliny, poznanych w Tbilisi pijemy Baltike. Barman umie nawet kilka słów po polsku, a na jednej z półek nad barem obok lokalnych napojów stoi obrazek z napisem „Polska”. Mój zeszyt krąży między nami...Patrycja widzi same plusy naszej wycieczki mimo, że piaszczystych plaż brak. Szkoda jej tylko nieżywej mewy pływającej razem z ludźmi w Morzu Czarnym. Ani jest gorąco – jak każdej z nas, ale zimne piwko chłodzi atmosferę. Asia, chyba pod wpływem upalnego klimatu, marzy o Jamajce. Dla Eweliny plaża w Sarpi to „prawdziwy raj”;). Na jej prośbę nie zapominam i jeszcze raz dziękuję za płytę z gruzińską muzyką, którą nam dziewczyny sprezentowały. Pozdrowienia dla Was gdziekolwiek jesteście!

czwartek, 12 sierpnia 2010


Docieramy do Batumi. Przed dworcem kolejowym skąd odjeżdżają marszrutki i autobusy do centrum, pytamy kierowców czy nie znają jakiegoś przyzwoitego noclegu w przystępnej cenie. Znają, za 50 lari od osoby! Dziękujemy z uśmiechem. Po chwili rozmowy, kiedy panowie orientują się, że nie jesteśmy typem turysty, na którym da się zarobić, jeden z nich dzwoni do kogoś po czym mówi, że ma pokój za 15 lari. Jedziemy autobusem nr 101 z zaprzyjaźnionym kierowcą i wysiadamy na ulicy Chavchavadze, gdzie czeka na nas jego znajomy. Ma coś w sobie z „naganiaczy”, którzy stoją latem przed wjazdem do Ustki i czekają na wczasowiczów. Prowadzi nas do domu w bocznej uliczce. Pokój, do którego wchodzi się przez garaż jest jeszcze znośny, gorzej z łazienką, w której „akurat” nie ma wody i mam wrażenie, że jak dotknę czegokolwiek to odpadnie mi ręka. W tych warunkach trudno o relaks.

Bierzemy taksówkę do centrum. Wysiadamy blisko informacji turystycznej przy fontannach i głównym wejściu na plażę. Asia z Jackiem zostają z bagażami, ja z Patrycją idziemy sprawdzić wypisane wcześniej miejsca noclegowe. Nie jest to łatwe ponieważ zmęczenie podróżą daje się we znaki. Duża wilgotność powietrza sprawia, że ubranie lepi się do ciała, a przed wszechobecnym słońcem nie ma gdzie się ukryć. Pytamy o drogę pana około sześćdziesiątki. Zaczyna się rozmowa. Okazuje się, że właśnie wczoraj wynajął czteroosobowy pokój. Ale mamy się nie martwić: on ma znajomego, który także wynajmuje pokoje, zaraz zadzwoni i zapyta o wolne miejsca. Po wykonaniu kilku telefonów mówi nam, że przyjdzie kobieta, która zaprowadzi nas do pokoju. Idziemy na miejsce gdzie „zaraz” ma ona się pojawić. Nasz „pośrednik” jest zainteresowany skąd jesteśmy, ile ludzie w Polsce zarabiają i bardzo mu przykro, że spotkała nas kwietniowa tragedia. Rozmowa rozmową, ale my już czekamy dwadzieścia minut a kobiety nie ma. Po prawie czterdziestu minutach jesteśmy zniecierpliwione, Gruzin zaczyna nas gdzieś prowadzić. Dwie ulice dalej dogania nas zadyszana, starsza pani i teraz to ona jest przewodnikiem. Jej poprzednik znika. Jest uprzejma i mówi, że ma w okolicy dużo mieszkań. Idziemy zatem, ale mamy już powoli dość. Jest prawie południe, upał jakiego chyba nie przeżyłam. Po kilku minutach drogi przez rozkopane centrum Batumi docieramy do domu, który wydaje się mieć pokoje do wynajęcia. Wygląda porządnie i czysto. Gospodyni jednak prowadzi nas na drugą stronę ulicy przed blok i obie panie zaczynają wołać znajomą, która wychyla się z balkonu na trzecim piętrze. Idziemy na górę przez rozpadającą się klatkę schodową. Okazuje się, że jest to normalne mieszkanie a właścicielka chce nas położyć na podłodze w dwóch pokojach (za 20 lari od osoby!). Nie ma tam za bardzo gdzie się ruszyć, w jednym pomieszczeniu stoi nawet dziecięce łóżeczko. O łazience nie wspomnę. Dziękujemy nie siląc się na uprzejmości i wychodzimy. Na ulicy dogania nas nasza przewodniczka i mówi, że nie ma problemu, bo ona tutaj w okolicy zna jeszcze inne pokoje. Mówimy, że sobie poradzimy, ale kobieta nalega i idzie w tym samym kierunku co my. Nagle zatrzymuje się przed jakimś budynkiem i pyta o coś zupełnie przypadkową osobę. Orientujemy się, że chodzi o to, czy w tym bloku można znaleźć nocleg. Stanowczo dziękujemy kobiecie, która cały czas stara się nas przekonać, że ma w okolicy pokoje do wynajęcia. No cóż, sezon - każdy chce zarobić. Wracamy do naszej listy zapisanych hosteli.

W końcu po ponad dwóch godzinach szukania, udaje nam się znaleźć przyjemny hotel przy ulicy Kutaisi 30. Dwa pokoje z łazienką, lodówką i klimatyzacją za 20 lari od osoby! Przy okazji wielkie dzięki dla Internauty, który umieścił informacje o tym noclegu na jednym z forów. Hotel Salome mieści się blisko meczetu i portu, tak jak było napisane.


Batumi jest nadmorskim kurortem. Jest to największe miasto autonomicznej republiki Adżarii oraz największy port w Gruzji. W subtropikalnym klimacie rosną palmy i cytrusy. Eklektyczne, odrestaurowane, podświetlone nocą budynki prezentują się magicznie. W niektórych jednak miejscach mnogość kolorowych światełek kojarzy się z Atlantic City i wygląda dość kiczowato.


Bulwar nadmorski jest wysadzony palmami, ciągnie się na długości kilku km. Jest tam pięć równoległych alei, oddzielonych trawnikami z drzewami i krzewami, między którymi znajdują się kawiarnie, restauracje oraz nadmorskie kluby. Na ulicach słyszy się język gruziński i rosyjski. Sąsiedzi z północy jak za dawnych lat i teraz tłumnie zjeżdżają do czarnomorskiego kurortu.