sobota, 21 sierpnia 2010


Wpisy z Gruzji dedykuję wszystkim Internautom, którzy umieszczają w Sieci informacje o zwiedzanych krajach. Już nie raz pomogli mi w organizacji podróży.

niedziela, 15 sierpnia 2010


Kolejna wycieczka w pięcioosobowym, kobiecym składzie z Polski. Znajdujący się nieopodal Batumi Ogród Botaniczny to prawdziwa dżungla (bilet 6 lari).

Podzielony jest na dwanaście sektorów z których każdy reprezentuje roślinność z różnych części świata. Są tam min. kaktusy i aloesy z Meksyku, roślinność śródziemnomorska, bananowce z Afryki, drzewa z Himalajów, flora ze Wschodniej Azji czy Australii. Krajobrazy są przepiękne, zwłaszcza z platform widokowych, skąd z pomiędzy soczystej zieleni wyłania się lazurowe morze.

Jednak chodzenie kilka godzin w gorącym słońcu, prawie cały czas pod górę powoli nas wykańcza. Zdążamy do wyjścia po drugiej stronie ogrodu (na mapie w stronę Chakvi), gdzie „tuż za zakrętem”, jak mówi nam strażnik złapiemy busa w stronę miasta. Idziemy po asfaltowej drodze, cienia niet, transportu tym bardziej.

Kiedy dochodzimy do głównej szosy widzimy znak informujący, że do Ogrodu Botanicznego jest ponad jeden kilometr. Wykończone marzymy o morskiej kąpieli i zimnym napoju. Kierowca zatrzymanej marszrutki jest tak uprzejmy, że podwozi nas pod samą bramę parku, skąd kilka godzin wcześniej zaczynałyśmy wędrówkę. Jest tu wejście na plażę, gdzie czeka na nas upragniona kąpiel i Natakhtari – bardzo dobre lokalne piwo.

sobota, 14 sierpnia 2010



Sarpi leży 18 km od Batumi. W miejscowości znajduje się przejście graniczne z Turcją. Plaże tam są rzekomo o wiele ładniejsze niż w samym Batumi. Wybieramy się zatem autobusem nr 101 z Placu Tbilisi (można też go złapać dalej na ulicy Chavchavadze). Po drodze zwiedzamy twierdzę Gonio (bilet ulgowy 1 lari). Z samej twierdzy pozostały tylko mury więc spacer trwa może pół godziny. Roślinność za to robi wrażenie, jest bujna niczym w Kambodży. (Fotografia powyżej zamieszczona dzięki uprzejmości Patity).


Wspaniałych plaż na południe od Batumi nie znajdujemy, są brudne i tak samo kamieniste. Spędzamy jednak miło czas w nadmorskim barze, gdzie w towarzystwie Ani i Eweliny, poznanych w Tbilisi pijemy Baltike. Barman umie nawet kilka słów po polsku, a na jednej z półek nad barem obok lokalnych napojów stoi obrazek z napisem „Polska”. Mój zeszyt krąży między nami...Patrycja widzi same plusy naszej wycieczki mimo, że piaszczystych plaż brak. Szkoda jej tylko nieżywej mewy pływającej razem z ludźmi w Morzu Czarnym. Ani jest gorąco – jak każdej z nas, ale zimne piwko chłodzi atmosferę. Asia, chyba pod wpływem upalnego klimatu, marzy o Jamajce. Dla Eweliny plaża w Sarpi to „prawdziwy raj”;). Na jej prośbę nie zapominam i jeszcze raz dziękuję za płytę z gruzińską muzyką, którą nam dziewczyny sprezentowały. Pozdrowienia dla Was gdziekolwiek jesteście!

czwartek, 12 sierpnia 2010


Docieramy do Batumi. Przed dworcem kolejowym skąd odjeżdżają marszrutki i autobusy do centrum, pytamy kierowców czy nie znają jakiegoś przyzwoitego noclegu w przystępnej cenie. Znają, za 50 lari od osoby! Dziękujemy z uśmiechem. Po chwili rozmowy, kiedy panowie orientują się, że nie jesteśmy typem turysty, na którym da się zarobić, jeden z nich dzwoni do kogoś po czym mówi, że ma pokój za 15 lari. Jedziemy autobusem nr 101 z zaprzyjaźnionym kierowcą i wysiadamy na ulicy Chavchavadze, gdzie czeka na nas jego znajomy. Ma coś w sobie z „naganiaczy”, którzy stoją latem przed wjazdem do Ustki i czekają na wczasowiczów. Prowadzi nas do domu w bocznej uliczce. Pokój, do którego wchodzi się przez garaż jest jeszcze znośny, gorzej z łazienką, w której „akurat” nie ma wody i mam wrażenie, że jak dotknę czegokolwiek to odpadnie mi ręka. W tych warunkach trudno o relaks.

Bierzemy taksówkę do centrum. Wysiadamy blisko informacji turystycznej przy fontannach i głównym wejściu na plażę. Asia z Jackiem zostają z bagażami, ja z Patrycją idziemy sprawdzić wypisane wcześniej miejsca noclegowe. Nie jest to łatwe ponieważ zmęczenie podróżą daje się we znaki. Duża wilgotność powietrza sprawia, że ubranie lepi się do ciała, a przed wszechobecnym słońcem nie ma gdzie się ukryć. Pytamy o drogę pana około sześćdziesiątki. Zaczyna się rozmowa. Okazuje się, że właśnie wczoraj wynajął czteroosobowy pokój. Ale mamy się nie martwić: on ma znajomego, który także wynajmuje pokoje, zaraz zadzwoni i zapyta o wolne miejsca. Po wykonaniu kilku telefonów mówi nam, że przyjdzie kobieta, która zaprowadzi nas do pokoju. Idziemy na miejsce gdzie „zaraz” ma ona się pojawić. Nasz „pośrednik” jest zainteresowany skąd jesteśmy, ile ludzie w Polsce zarabiają i bardzo mu przykro, że spotkała nas kwietniowa tragedia. Rozmowa rozmową, ale my już czekamy dwadzieścia minut a kobiety nie ma. Po prawie czterdziestu minutach jesteśmy zniecierpliwione, Gruzin zaczyna nas gdzieś prowadzić. Dwie ulice dalej dogania nas zadyszana, starsza pani i teraz to ona jest przewodnikiem. Jej poprzednik znika. Jest uprzejma i mówi, że ma w okolicy dużo mieszkań. Idziemy zatem, ale mamy już powoli dość. Jest prawie południe, upał jakiego chyba nie przeżyłam. Po kilku minutach drogi przez rozkopane centrum Batumi docieramy do domu, który wydaje się mieć pokoje do wynajęcia. Wygląda porządnie i czysto. Gospodyni jednak prowadzi nas na drugą stronę ulicy przed blok i obie panie zaczynają wołać znajomą, która wychyla się z balkonu na trzecim piętrze. Idziemy na górę przez rozpadającą się klatkę schodową. Okazuje się, że jest to normalne mieszkanie a właścicielka chce nas położyć na podłodze w dwóch pokojach (za 20 lari od osoby!). Nie ma tam za bardzo gdzie się ruszyć, w jednym pomieszczeniu stoi nawet dziecięce łóżeczko. O łazience nie wspomnę. Dziękujemy nie siląc się na uprzejmości i wychodzimy. Na ulicy dogania nas nasza przewodniczka i mówi, że nie ma problemu, bo ona tutaj w okolicy zna jeszcze inne pokoje. Mówimy, że sobie poradzimy, ale kobieta nalega i idzie w tym samym kierunku co my. Nagle zatrzymuje się przed jakimś budynkiem i pyta o coś zupełnie przypadkową osobę. Orientujemy się, że chodzi o to, czy w tym bloku można znaleźć nocleg. Stanowczo dziękujemy kobiecie, która cały czas stara się nas przekonać, że ma w okolicy pokoje do wynajęcia. No cóż, sezon - każdy chce zarobić. Wracamy do naszej listy zapisanych hosteli.

W końcu po ponad dwóch godzinach szukania, udaje nam się znaleźć przyjemny hotel przy ulicy Kutaisi 30. Dwa pokoje z łazienką, lodówką i klimatyzacją za 20 lari od osoby! Przy okazji wielkie dzięki dla Internauty, który umieścił informacje o tym noclegu na jednym z forów. Hotel Salome mieści się blisko meczetu i portu, tak jak było napisane.


Batumi jest nadmorskim kurortem. Jest to największe miasto autonomicznej republiki Adżarii oraz największy port w Gruzji. W subtropikalnym klimacie rosną palmy i cytrusy. Eklektyczne, odrestaurowane, podświetlone nocą budynki prezentują się magicznie. W niektórych jednak miejscach mnogość kolorowych światełek kojarzy się z Atlantic City i wygląda dość kiczowato.


Bulwar nadmorski jest wysadzony palmami, ciągnie się na długości kilku km. Jest tam pięć równoległych alei, oddzielonych trawnikami z drzewami i krzewami, między którymi znajdują się kawiarnie, restauracje oraz nadmorskie kluby. Na ulicach słyszy się język gruziński i rosyjski. Sąsiedzi z północy jak za dawnych lat i teraz tłumnie zjeżdżają do czarnomorskiego kurortu.

środa, 11 sierpnia 2010

W Tbilisi spędzamy prawie trzy dni, przechadzając się po Starym Mieście,


Ogrodzie Botanicznym,


podziwiając Twierdzę Narikala,


katedrę Avlabari (na zdjęciu także podświetlony Pałac Prezydencki)



oraz świątynie różnych wyznań, nie zapominając oczywiście o sławnej Ali Rustawelego. Więcej o zabytkach stolicy Gruzji na portalu Kaukaz.pl


Jeśli ktoś chce jechać z Tbilisi do Batumi, polecam podróż pociągiem. Najtańszy bilet na pociąg nocny (1.30 – 8 rano w Batumi) kosztuje 14 lari. Skład jest stary, ale w środku są wygodne, szerokie fotele w bezprzedziałowych wagonach. Trzeba koniecznie zadbać o kupno biletów z wyprzedzeniem, najlepiej w dwie strony jeśli zamierza się wrócić w ten sam sposób. Szczególnie w sierpniu mieszkańcy Tbilisi tłumnie jeżdżą na wybrzeże. Pociągi w stolicy odjeżdżają z dworca Vagzlis Moedani (stacja metra o tej samej nazwie) i docierają do dworca w Batumi – Makhinjauri – oddalonego kilkanaście minut drogi autobusem od centrum.

poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Kierunek Gruzja


Przyszedł czas na małe wakacje. Ruszamy na północ: Asia, Patrycja, ja i pewien tajemniczy osobnik powszechnie znany jako Jack.

Do Gruzji odjeżdżamy z dworca Cilicia Bus Station przy Issakov Str. w Erewaniu. Bilety kosztują 6,500 AMD każdy. Najlepiej kupić z wyprzedzeniem. Jedziemy marszrutką o 8 rano, nawet się nie spóźnia. Siedzę wciśnięta między okno a Asię, tuż za kierowcą. Wiem, że nie minie pięć minut a zapali papierosa. W ogóle nie podoba mi się on. Wrzeszczy wkładając bagaże i zabrał nasze bilety. Dolna szczęka od połowy świeci złotem, podobnie jak serdeczny palec jego lewej ręki, na którym widnieje wystający sygnet. No cóż, z kierowcą tak jak z rodziną – nie wybiera się.

Marszrutka nie ma żadnym znamion transportu międzynarodowego, ot zwykła międzymiastowa - ciasna, brudna i duszna. Standard. Jedziemy. Zatrzymujemy się na przerwę gdzieś w okolicach Alaverdi na północy Armenii. Turecka (dziura-wa) toaleta i barak, w którym można kupić tzw. kebab czyli mielone mięso zawinięte w lavash (lokalny chleb w postaci dużego naleśnika). Można zjeść jak nie ma nic innego, ale zapach trochę odstrasza. Siadamy nad rzeką i patrzymy na góry z dala od sklepu. Patrycja wzbudziła tam duże zainteresowanie swoimi długimi dredami i wszystkie panie ekspedientki od razu zaczęły je dotykać. Już nie pierwszy raz ludzie wmawiali jej, że to nie są jej włosy, tylko coś innego, ale oni nie wiedzą co.

Granicę ormiańsko – gruzińską w Sadakhlo przechodzimy bez problemu. Polacy nie potrzebują wiz do Gruzji, więc uprzejmi celnicy robią tylko zdjęcie małą kamerką i rejestrują paszport. Marszrutka czeka po gruzińskiej stronie, a pasażerowie muszą przejść przez długi most nad rzeką Debed między obu państwami.

Już po kilku chwilach zauważamy, że Gruzini są przystojniejsi od Ormian;) Do Tbilisi jest jeszcze ponad godzinę drogi. Jedziemy przez wsie, mam wrażenie że jakoś tak swojsko, jakby w Polsce. W oddali widać niezbyt wysokie jeszcze w tym regionie góry.

Po ok. sześciu godzinach drogi z Erewania docieramy na Ortachala Bus Station w Tbilisi. Ledwie wysiadamy z samochodu dopada nas tłum taksówkarzy i proponuje oczywiście zawyżoną cenę za przejazd do centrum. W granicach miasta powinno się płacić jakieś 3-5 lari. Na dworcu wymieniamy ormiańskie dramy na gruzińskie lari. Polecam wymieniać pieniądze w centrum miasta, kurs jest korzystniejszy. Zaczepia nas starsza kobieta, która prosi o pieniądze. Nie wiemy jeszcze, że w Gruzji jest to powszechne. Faktycznie co chwilę podchodzi ktoś, prosi o drobne. Ludzie potrafią być w tym bardzo wytrwali. Po dłuższej chwili, kiedy kobieta nadal stoi obok nas Jack mówi do niej po polsku – Może sardynki? Po czym wyciąga puszkę z torby i jej podaje. Nie mam pojęcia skąd on wziął tę konserwę! Zadowolona kobieta wcale nie zostawia nas w spokoju tylko mówi do Patrycji, aby dała jej jeszcze jedną.

Docieramy do Hostelu Tbilisi, w którym wcześniej przez internet zrobiliśmy rezerwację. Ich strona w sieci zachęca to fakt, gorzej z realiami. Chcieli zrobić wyluzowane miejsce dla backpakerów, gdzie wszyscy czują się jak w wielkiej rodzinie podróżników. Prawie codziennie jest impreza, do której zachęca sam właściciel. Młody koleżka, dla którego prowadzenie hostelu jest sposobem, aby uzbierać pieniądze na podróż życia. Jeśli nie śpi to degustuje czaczę – gruzińską wódkę. Szkoda tylko, że o sprzątaniu wcale nie myśli i każdemu kto przyjeżdża wciska kit, że lodówka zepsuła się "dziś" i będzie naprawiona "jutro". W hostelu można poznać ludzi z całego świata, tym bardziej, że śpi się w wieloosobowych salach na piętrowych łóżkach. Jest darmowy internet. Najlepszym atutem hostelu jest lokalizacja, przy stacji metra Avlabari. Stąd do Starego Miasta jest spacerkiem jakieś dwadzieścia minut. Cena 20 lari za dobę od osoby w Hostelu Tbilisi to za dużo, zwłaszcza, że nie ma nawet czajnika, aby zrobić sobie herbatę. Następnym razem zatrzymam się chyba u sławnej Iriny przy metrze Marjanishvili.

środa, 4 sierpnia 2010

Zupa i herbata

Tteni Organization: sala na osiem drewnianych stolików nakrytych kolorową ceratą. W rogu pianino. Na niepomalowanych ścianach wycinanki i dywaniki zrobione przez dzieci. Jeden czy dwa kwiatki w doniczkach.

Przychodzą między trzynastą a czternastą. Mogą spokojnie zjeść, nikt im nie przeszkadza. Czasem zabierają jedzenie ze sobą. Nie zostają długo, tyle ile trwa obiad. Tutaj nikt na nich nie patrzy, nie chcą być widoczni. Widelec lub łyżka. Kawałek chleba na talerzyku dla każdego. Sałatka: trochę marchewki, ziemniaków, kapusty. Dziś zupa ryżowo-grochowa z...miętą. Czasem herbata. Oby do jutra.

Niektórzy wyglądają jak bezdomni z tym, że mają jakieś domy. Gorzej z pieniędzmi na jedzenie. W większości są to ludzie w podeszłym wieku, młodsi często z zaburzeniami psychicznymi. Część z nich to uchodźcy z Shahumian: region na północy Górnego Karabachu, obecnie pod okupacją Azerbejdżanu. W ramach rekompensaty za udział w wojnie niektórzy dostali mieszkanie od państwa, rok temu. Wojna o Górny Karabach skończyła się w 94.

W Goris nie ma domu opieki, starymi rodzicami zazwyczaj opiekują się dorosłe dzieci. Bywalcy stołówki nie istnieją w lokalnej świadomości. Rodzina? Zarabia w Erewaniu albo w Moskwie lub nie ma jej wcale. Zasiłek? Raz na trzy miesiące, jak dobrze pójdzie. Nie wystarcza na miesiąc. Zdarza się, że zamiast pieniędzy dostają jedzenie.

Kiedy widzą mnie przynoszącą tacę z jedzeniem, przyglądają się z zaciekawieniem, czasem wcale na mnie nie patrzą. Niektórzy pospiesznie zabierają talerze, które dla nich niosę. Czasem ktoś się odważy i o coś zapyta. Tak jak dziś. Trzy kobiety pewnie w wieku mojej babci siedzą przy stoliku, pytają skąd jestem i co tu robię. Kiedy im odpowiadam łamanym rosyjskim, z aprobatą kiwają głowami. Jedna z nich ma szczególnie miły wyraz twarzy. Nie widziałam jej wcześniej, zdecydowanie wyróżnia się schludnym wyglądem. Ma ciemnoniebieską sukienkę w kwiaty, cały czas mówi coś do mnie po ormiańsku. Włosy upięte w kok i pierścionek na palcu lewej ręki z ciemnym kamieniem. Jakby pamiątka dawnej świetności. Uśmiecha się ciepło. Mam wrażenie, że w innym świecie byłaby dostojną starszą damą. Siedziałaby w buduarze na swoim szezlongu, popijając herbatę z chińskiej porcelany, którą wyjęła ze stojącej obok serwantki. A tutaj? Wypatruje aż podam porcję, która jej przysługuje.

Stołówka w Tteni Organization to jedyne miejsce gdzie mogą pójść, gdzie
codziennie od lat przychodzą. Dlatego nasza koordynatorka Nune chciała coś dla nich zorganizować. Na przykład małe spotkania przy herbacie. Aby porozmawiać o tym, co dzieje się w mieście, może zaprosić lokalnego artystę, korzystając z naszej obecności opowiedzieć coś o Polsce i Europie.

Co jest ciekawą informacją? Ile kosztuje chleb, cukier i woda w Polsce. Czy jest problem ze znalezieniem pracy? Jak dużo Polacy zarabiają?

Chyba są jeszcze trochę onieśmieleni. Mam nadzieję, że przyjdą następnym razem...

niedziela, 1 sierpnia 2010