sobota, 1 stycznia 2011

Każdy koniec jest początkiem...


Dziękuję wszystkim, którzy poprzez czytanie moich wpisów, towarzyszyli mi w czasie pobytu w Armenii. Nadszedł dla mnie koniec przygody z EVS. Jestem już w Polsce, jednak mam nadzieję, że ten blog nie umrze, że pozwoli dalej wyrażać moje myśli, z Polski oraz różnych zakątków świata.

Chcę także serdecznie podziękować warszawskiej Fundacji dla Wolności, która była moją organizacją wysyłającą. Dzięki świetnej organizacji i koordynacji projektu, mogłam skupić się na tym co było najważniejsze czyli na pracy z ludźmi.

W Nowym Roku życzę wszystkim wiele siły do spełniania swoich marzeń, do wychodzenia poza schematy, do realizacji siebie każdego dnia, a także wielu niezapomnianych, inspirujących, energetyzujących podróży.

sobota, 20 listopada 2010

"Nasi chłopcy nie palą"

W czwartek (18.11) byliśmy w Tegh. To rodzinna wieś Nune, naszej koordynatorki. Zresztą nie tylko jej. Prezydenta Armenii także. Ich ojcowie się przyjaźnili. Serż Sarkisjan urodził się wprawdzie w Stepanakercie, ale stąd wywodzi się jego rodzina. Teraz nadal utrzymuje tu dom. Ale ja nie o tym chciałam...

Pojechaliśmy do miejscowej szkoły zrobić prezentację. Była to bardzo ciekawa wizyta. Okazuje się, że na końcu świata jakim jest Tegh, to prawie już Górski Karabach, istnieje najszczęśliwsza szkoła w Armenii. No dobrze, może najszczęśliwsza jaką ja widziałam. Ale to drugie zdanie nie wyklucza pierwszego.

System edukacji w Armenii zakłada od niedawna dwanaście klas. Było jedenaście, ale ze względu na reformę w przyszłym roku będzie dwunasta klasa. W szkole uczy się stu osiemdziesięciu sześciu uczniów. Jest to niewielka wiejska szkoła, każdy rocznik ma jedną klasę.

- Każdego roku mamy ok. dwudziestu absolwentów – mówi Gjulnara Dżahangirjan, dyrektor szkoły. (Nie wymyśliłam tego! Ona naprawdę tak się nazywa!) Ubrana jest w czarną spódnicę, przylegającą do ciała bluzkę tego samego koloru, na środku której wystaje kokarda z plastikowym guzikiem. Pomarańczowa jak dynia marynarka rozjaśnia całość ubioru. – W poprzednim roku dwanaście osób poszło na studia wyższe - przedstawia sytuację pani dyrektor. Co jest obecnie popularnym kierunkiem studiów w Armenii? Uczniowie wybierają sławny w całym kraju Państwowy Uniwersytet Lingwistyczny im. Walerego Briusowa, medycynę czy ekonomię.

Siedzimy w gabinecie, który jest zapewne najładniejszym pomieszczeniem w całej szkole. Ścianę zdobi zdjęcie prezydenta, a na półkach poukładane są naręcza sztucznych, wielokolorowych kwiatów. Dostajemy mocną ormiańską kawę (espresso to przy tym niewinny soczek; sama się dziwię dlaczego nigdy nie odmawiam) i cukierki. Szefowa szkoły to kobieta o miłym usposobieniu, wcześniej uczyła ormiańskiego. Od dwudziestu pięciu lat pracuje w szkolnictwie, od dziesięciu szkoła jest pod jej opieką. Obecnie prowadzi lekcje psychologii. Nie są obowiązkowe, ale stwierdziła, że przyda się to uczniom. Myślę sobie, że jest tu lubiana.

- Nasi chłopcy nie palą – mówi z nieukrywaną dumą pani Gjulnara, jakby to było osiągnięcie równe co najmniej wygrania indeksu wyższej uczelni w ogólnokrajowej olimpiadzie przez każdego z nich. – Nie tylko nie palą oficjalnie. Oni wcale nie palą, nie ukrywają się – zapewnia nauczycielka i dodaje – Myślę, że jest to wyjątek na skalę kraju. Ma rację. Nie tylko w Armenii, ale i w całym regionie mężczyźni od wczesnych lat nastoletnich palą papierosy na potęgę. Nie wiem czy tak jest w każdym kraju biednym lub rozwijającym się, ale zauważam taką prawidłowość. Jakby to był jeden z niewielu luksusów, na który mogą sobie pozwolić. Wyczuwam w tym także element przynależności do grupy „poważnych, dorosłych mężczyzn”, którzy, aby takimi być muszą palić. Wszędzie! W całym tym „byciu poważnym” pomaga fakt, że papierosy są bajecznie tanie, nawet dla tutejszych. Paczka Marlboro kosztuje ok. 4 złotych. Ale to raczej wyższa półka, większość innych paczek jest tańsza.

Oczywiście palenie to zajęcie godne wyłącznie mężczyzn. Kobieta nie tylko nie powinna, ale nie może palić. Co z tego, że w domu jej ojciec, dwóch braci i wszyscy kuzyni wypuszczają w powietrze kłęby nikotynowego dymu. Jeśli którykolwiek z nich zobaczyłby ją z papierosem w ustach, miałaby zapewne wielką awanturę zakończoną zakazem wychodzenia z domu. Zresztą i tak nie miałaby już po co z domu wychodzić, bo żaden z kolegów jej braci czy kuzynów nie chciałby się z nią umówić. Palenie kobiet w Armenii to prosta droga do staropanieństwa. Tak, ten termin tutaj jeszcze funkcjonuje i ma się całkiem dobrze.

Ja, jako przedstawicielka Polski (w której ostatnio ku mojej radości wprowadzono zakaz palenia w miejscach publicznych) i niepalącej części społeczeństwa, rozumiem entuzjazm pani dyrektor i z uznaniem kiwam głową. Nie sądzę, abym jeszcze spotkała coś podobnego w tym kraju.

Zgadzam się, że tutejsi chłopcy to bohaterowie, ale czy tylko niepalenie przez nich papierosów sprawia, że cała szkoła jest taka szczęśliwa?

- Nasi uczniowie są bardzo zżyci z nauczycielami. Czy zauważyliście, że mamy tu młodą kadrę? – uśmiecha się nasza rozmówczyni. Faktycznie, wykładowcy to ludzi często młodsi ode mnie. Pani dyrektor zapewnia, że kontakt z młodzieżą jest rewelacyjny. – Gdy tylko przyjeżdżają na weekendy ze studiów, pierwsze co robią to przychodzą do szkoły. Zresztą wielu obecnych nauczycieli to nasi absolwenci – chwali się kobieta. To pomaga utrzymać szacunek do szkoły. Kiedy dzieciaki z Tegh wyjeżdżają na studia do Erywania, spotykają tam innych młodych, którzy jak to zwykle bywa, narzekają na „budę” i cieszą się, że już nikt ich nie zmusza, aby do niej chodzili. Wtedy uczniowie z Tegh dziwią się i przekonują, że ich szkoła jest super i że z chęcią wróciliby tam.

Szkoła nie wiele różni się od innych w regionie. Ściany wymagają gładzenia, malowania i czego tam trzeba, aby nadać im przyzwoity wygląd. Podłoga to niemalże sam beton. W klasach stoją stare ławki, skrzypiące drzwi się nie domykają. Przez wiele lat nie było zajęć wf-u. Dopiero niedawno powstała sala gimnastyczna. Szkoła napisała projekt, wygrała konkurs i dostała dofinansowanie. Spośród ponad dwustu szkół-kandydatów, wybrano dziesiątkę zwycięzców.

Wioska Tegh znajduje się tak blisko Karabachu, że wojnę sprzed szesnastu lat musiała czuć na własnej skórze, jak to się mówi. Istotnie, serie z karabinów przelatywały przez okna. - Lekcje nie zostały wstrzymane nawet na jeden dzień – mówi z satysfakcją pani dyrektor. – Były skracane, przerywane, ale ciągłość została zachowana - wspomina. Słucham tego i myślę, że ludzie w obliczu zagrożenia wykazują niewiarygodną wprost determinację wobec rzeczy, których często nie mają ochoty robić w normalnych warunkach.

Kiedy wychodzimy z budynku odprowadza nas spora grupa uczniów, nie spuszczając nas z oczu. W oknach widać zaciekawione naszą obecnością twarze.

Ta wizyta pozytywnie mnie nastroiła. Nawet senna, zdawać by się mogło, zapomniana wioska na południowym wschodzie Armenii może być przyczółkiem szczęścia. Ono jest rozpatrywane w wielu kategoriach. W większości krajów na świecie szczęście jest czymś innym niż nam, tzw. zachodnim społeczeństwom się wydaje.

Ruszamy spod szkoły, a nasza łada telepie się po wyboistej, pełnej dziur i kamieni drodze.

środa, 10 listopada 2010

Zwykła-nie-zwykła prezentacja


Dzisiaj w Centrum Francophonie w Goris odbyła się prezentacja zdjęć. Dla zgromadzonych tam ludzi, te obrazy miały szczególne znaczenie.

Zdjęcia są wynikiem wrześniowej podróży do wschodniej Turcji. Nasza wyprawa oprócz zwykłej podróżniczej ciekawości, miała przede wszystkim inny cel. Wiodła szlakiem dawnych, ormiańskich terenów, których ostatnią część Armenia utraciła w 1921 r. Miasta Kars, Erzurum, Wan stanowiły rdzeń ormiańskiego, średniowiecznego królestwa. Stolica Ani, nazywana „miastem 1001 kościołów” była najpotężniejszym miastem Armenii w X w. Dziś na rozległym terenie nad rzeką Achurian zostało zaledwie kilka zabytków z tamtego okresu.

Poruszenie tematu historii z Ormianami zawsze wywołuje co najmniej ożywioną dyskusję. I tym razem było podobnie. Miejsca, które przedstawiłyśmy na zdjęciach to "po prostu" ich tereny. Tam żyli Ormianie. I powinni żyć nadal. – Czy w czasie wojny, jeśli byłaby taka konieczność, będziecie się bić o te tereny? – pytam. – Wojna to najgorsze, co może być. Wiemy to, bo sami to przeżyliśmy i tutaj nikt nie chce wojny. (Rozmawiamy w mieście, które leży 50 km od granicy z Karabachem. W czasie wojny było najbliżej tzn. linii ognia).
- Ale dzisiejsza wschodnia Turcja to nasze ziemie, powinny być nam zwrócone. Problem w tym, że Turcja nie chce uznać ludobójstwa, boi się odszkodowań i zwrotu terytoriów – odpowiada mi nauczycielka z Goris, na oko po pięćdziesiątce.

- Wiemy, że trudno jest teraz zmienić mapę świata. Nie chcemy wojny – podkreśla. – To powinno być rozwiązane politycznie.

Turcy to dla nich wciąż wrogowie. Wielu Ormian podchodzi rozsądnie do sprawy – nie życzą im źle, tak jak nie życzy się źle bliźniemu. Ale nie ufają im jako narodowi, nie wierzą w ich słowa i są przekonani, że przyjazne gesty są tylko po to, aby zrobić dobre wrażenie na Europie.

- Tu nie chodzi tylko o ziemie czy pieniądze. To jest coś więcej. To nasza historia i tożsamość. Ararat powinien być na naszym terytorium – pada odpowiedź.


Po prezentacji pod naszym adresem popłynęły słowa wdzięczności i podziękowania.
Miałam wrażenie, że tymi drobnymi gestami chcieli pokazać jak bardzo doceniają, że ktoś z zewnątrz interesuje się ich przeszłością. Bo oni od zawsze walczą o uznanie na świecie, uznanie ludobójstwa, uznanie ziem, które należały do nich od wieków. Żeby ktoś z Zachodu w końcu głośno powiedział: „Tak! Ararat to ormiańska góra!”

Da się zauważyć jak ważna jest dla tych ludzi ich ciężka historia, ich tożsamość, którą stale muszą udowadniać.

środa, 3 listopada 2010

Kto nie był w Kazbegi, zapraszam na wycieczkę, chociaż wirtualną
(a ci co byli, pewnie z chęcią powspominają):

http://www.wiadomosci24.pl/artykul/kazbegi_obowiazkowo_zdjecia_z_gruzji_167040.html



PS. Przepraszam za brak łącza, ale coś mi nie działa.

wtorek, 2 listopada 2010

Jesienne klimaty


I nadeszła jesień... Piękna, wielobarwna, ze spadającymi liśćmi, chłodnymi rankami lecz słonecznymi dniami. Taka, jakiej chyba jeszcze nie przeżyłam. Bo nigdy pod koniec października nie brodziłam w jeziorze na wysokości ok. 2000 m n.p.m. Moja ormiańska jesień była podróżnicza, w miłym towarzystwie, ze wspomnieniami, które pozostaną. Odwiedziłam nieznane dotąd tereny Armenii i Gruzji. W Armenii jestem ponad pół roku i mogę powiedzieć, że już ją trochę znam, geograficznie i kulturowo, w Gruzji byłam powtórnie. Wciąż nie mogę się zdecydować, który kraj bardziej mi się podoba.

Czy nadal prowincjonalna, ale niezwykle gościnna Armenia, która jest mi domem od kilku miesięcy czy o wiele bardziej zeuropeizowana Gruzja, gdzie bandy nastolatków, ubranych w „rurki” z wyprostowanymi, zaczesanymi na bok włoskami spotykają się przed wejściem do metra Rustaweli w Tbilisi niczym przed stacją Centrum w Warszawie?
W Tbilisi można poczuć się jak w typowo zachodnim mieście. Pośpiech w metrze i na ulicach, znane marki i drogie knajpy (w niektórych nie można nawet znaleźć gruzińskiego piwa, tylko jakiś heineken i inny löwenbräu).



Widać, że Gruzja ciągnie do Europy. Świadczy o tym widoczna, zaraz obok gruzińskiej, unijna flaga powiewająca przy każdym niemal ministerstwie. Ubrani według najnowszych, zachodnich trendów młodzi ludzie są pewni siebie, nawet zuchwali, nie widać kompleksów na ich twarzach.





O wiele częściej niż w Armenii mówią po angielsku. W końcu od kilku lat trwa tam program rządowy, który zakładał sprowadzenie do kraju tysiąca dwustu obcokrajowców, którzy w gruzińskich szkołach mieli nauczać dzisiejszego lingua franca. Oczywiście te zmiany w największym stopniu dotyczą stolicy. Każda stolica świata zmienia się najszybciej, chłonąc te dobre jak i mniej pozytywne cechy globalizacji. A jednak leżąca nieopodal inna stolica – Erywań, chociaż także ewoluuje, ma wciąż specyficzny charakter.


W Armenii bardziej niż w Gruzji czuć postkomunistyczny klimat. Dla pań – szpilki i ostry makijaż, a dla panów buty z czubami i święcący garnitur, niekiedy jeszcze białe skarpetki – to zestaw obowiązkowy. Po stołecznych ulicach mkną bentleye, a nieco dalej już łady. Ludzie mówią: wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Młodzież zna tylko jeden kierunek wyjazdu: USA. Mimo to, większość społeczna (i rządowa) woli „współpracować” z Rosją. Pewnie według zasady: wróg, ale swój.
Oba kraje łączy jednak geografia. Istnieje jeszcze wiele nieodkrytych i nieskomercjalizowanych zakątków na łonie natury. W wielu miejscach przy tzw. atrakcjach turystycznych można rozstawić namiot i nikt nie będzie robił problemu, ba! Jeszcze zaprosi, aby wypić za polsko-gruzińską przyjaźń tudzież za ormiańską i polską trudną historię.



Europa czy Azja? Azja czy Europa? Wielu intelektualistów łamie nad tym głowy. Jeszcze nie Europa, ale już nie Azja. Po prostu Kaukaz! Wszystko tu jest takie.... różne, niejednoznaczne, przepych miesza się z biedą, wyrafinowana myśl społeczno-polityczna z prowincjonalnym, wąskim spojrzeniem na świat. Pomyślałam sobie, że Kaukaz jest trochę jak ..... Stany Zjednoczone. Nie chciałabym tam mieszkać, wiele rzeczy razi, zniechęca, odrzuca, a jednocześnie jest tam coś co sprawia, że chcemy wracać i czujemy się tam swobodnie.

Dokładnie za siedem tygodni wyląduję na warszawskim lotnisku. Tymczasem pozostało mi jeszcze trochę czasu, aby chłonąć atmosferę tego regionu świata, który już jest częścią mnie.

Po kolorowej jesieni śladu nie ma. Zaczęło padać.

czwartek, 30 września 2010

Wystawa fotograficzna


W środę 29 września b.r. z pomocą Tteni Organization zorganizowałam wystawę zdjęć z Maroka. Chciałam pokazać coś całkowicie innego od realiów panujących w Armenii, a już na pewno w małym, prowincjonalnym Goris. Kraj tak odległy politycznie, geograficznie, kulturowo wydał mi się atrakcyjnym tematem. Przytłaczająca większość Ormian nie podróżuje i chociaż kraje muzułmańskie mają „tuż za rogiem”, niewielu ludzi wie jaki panuje tam klimat.



Mimo, że Ormianie mają nie najlepsze (żeby nie powiedzieć najgorsze) doświadczenia z muzułmanami, zaproszeni goście wydawali się być zaciekawieni i zadowoleni.

Niewielka sala w naszej organizacji była prawie pełna co, zważywszy na niemal zerowy stopień zainteresowania ludzi sprawami innymi niż trudy dnia codziennego, uważam za sukces. Był także mały wykład o okolicznościach podróży i atmosferze kraju, którą, mam nadzieję udało mi się przedstawić na fotografiach.

środa, 29 września 2010

Siostra Araratu


”Oskarżone Anna R. i Kaja K. 26 września b.r. nie zważając na innych podróżnych, „za nic mając wiatru szpony”, zdobyły wierzchołek Aragacu. W spisku pomagali im Tatul D. i Igor X. którzy z poszanowaniem piękna otaczającej ich przyrody, prowadzili je na szczyt. Czyn powszechnie znany jako zagrażający życiu i zdrowiu, grozi utratą dystansu do swoich planów, wiarą graniczącą z pewnością, że grunt to dobra organizacja i nieuleczalną chorobą krajoznawczą, objawiającą się poczuciem wysokiego niedoboru wspaniałych widoków. Oskarżone bez śladu jakichkolwiek wyrzutów sumienia i niewzruszoną postawą przyznają się do winy.”

;)



Ostatnia niedziela była zwieńczeniem moich dawno wymyślonych planów w Armenii. Aragac - wygasły wulkan jest najwyższym szczytem na terytorium dzisiejszej Armenii.
Legenda mówi, że dwie siostrzane góry, Aragac i Ararat*, pokłóciły się o to, która jest piękniejsza. Od tego momentu na szczycie Araratu nie może stanąć ludzka stopa, a na stoku Aragacu powstało jezioro łez. Kari Licz na wysokości 3190 m n.p.m. jest najwyżej położonym jeziorem w Armenii.
Piękny, wysokogórski krajobraz szpeci socrealistyczna zabudowa kilku budynków i plastikowe stoliki z parasolami Coca-Coli. Brzeg jeziora Kari jest bowiem popularnym miejscem odpoczywających tu latem Ormian z Erewania. Do tego miejsca można dojechać samochodem po wyboistej, podziurawionej drodze. Gdzieniegdzie widziałam namioty Jezydów, którzy nie zeszli jeszcze do niżej położonych wiosek. Wbrew temu co się powszechnie sądzi, to nie są Kurdowie, choć mówią w ich języku. Nie są także muzułmanami, ani chrześcijanami. Ich wiara to mieszanina trzech wielkich religii monoteistycznych i zoroastryzmu. Zajmują się głównie pasterstwem, wypasając na rozległych pastwiskach Aragacu, stada owiec i krów od wczesnych miesięcy wiosennych do jesieni.


Wokoło widnieją mieniące się fioletowymi, żółtymi, szarymi czy jasnoróżowymi barwami stoki wulkanu. Po dojechaniu do jeziora i narzuceniu na siebie ciepłych ubrań, ruszyliśmy w górę. Na wysokości jeziora i nieco wyżej są łąki, które wiosną przykrywają dywany kolorowych kwiatów. Z każdym metrem kamieni jest coraz więcej, aby u szczytu wspinać się już tylko po wielkich głazach.


Osiągnięty przez nas szczyt był najniższym z czterech wierzchołków wulkanu, z których najwyższy dochodzi do 4090 m n.p.m. Dotarcie na wysokość 3879 m n.p.m. uważam jednak za pewne osiągnięcie. Być może na kolejne partie przyjdzie kiedyś czas...
Szczyt jest płaski i dość rozległy. Stoją tam wieżyczki z kamieni i ślady wcześniejszych zdobywców w postaci „strachów na wróble” zrobionych z patyków i kamieni, a ubranych w zapisane markerami koszulki.


Można „zajrzeć” do krateru wulkanu, a jego najwyższy wierzchołek z żółtobrązowymi ścianami, przyprószony już śniegiem to widok, dla którego warto było się wspiąć.
Od przeszywającego wiatru schroniliśmy się w ułożonej z kamieni „twierdzy” mającej za dach kilka drewnianych belek, gdzie z trudem mieści się cztery osób.


Ser z ormiańskim chlebem, a na deser słodzone mleko i chaczapuri (ciasto francuskie wypełnione słonym serem – wersja ormiańska, a nie gruzińska) były nagrodą za niezbyt długą, ale jednak męczącą wspinaczkę.



Droga w dół choć szybsza, pozornie tylko wydawała się łatwiejsza. Trzeba było uważać, aby nie pośliznąć się na roztapiającym się w słońcu śniegu. Schodziliśmy, starając się zapamiętać wspaniałe widoki dookoła. Kiedy docieraliśmy do Erewania było już całkiem ciemno. Zakończył się właśnie dobrze spędzony, aktywny weekend.

*Ararat jest narodowym symbolem Armenii. Niemal każde ormiańskie dziecko umieszcza ten szczyt na obrazku, rysując lokalny krajobraz, mimo że góra o wysokości 5137 m n.p.m. znajduje się dziś na terytorium Turcji.