czwartek, 30 września 2010

Wystawa fotograficzna


W środę 29 września b.r. z pomocą Tteni Organization zorganizowałam wystawę zdjęć z Maroka. Chciałam pokazać coś całkowicie innego od realiów panujących w Armenii, a już na pewno w małym, prowincjonalnym Goris. Kraj tak odległy politycznie, geograficznie, kulturowo wydał mi się atrakcyjnym tematem. Przytłaczająca większość Ormian nie podróżuje i chociaż kraje muzułmańskie mają „tuż za rogiem”, niewielu ludzi wie jaki panuje tam klimat.



Mimo, że Ormianie mają nie najlepsze (żeby nie powiedzieć najgorsze) doświadczenia z muzułmanami, zaproszeni goście wydawali się być zaciekawieni i zadowoleni.

Niewielka sala w naszej organizacji była prawie pełna co, zważywszy na niemal zerowy stopień zainteresowania ludzi sprawami innymi niż trudy dnia codziennego, uważam za sukces. Był także mały wykład o okolicznościach podróży i atmosferze kraju, którą, mam nadzieję udało mi się przedstawić na fotografiach.

środa, 29 września 2010

Siostra Araratu


”Oskarżone Anna R. i Kaja K. 26 września b.r. nie zważając na innych podróżnych, „za nic mając wiatru szpony”, zdobyły wierzchołek Aragacu. W spisku pomagali im Tatul D. i Igor X. którzy z poszanowaniem piękna otaczającej ich przyrody, prowadzili je na szczyt. Czyn powszechnie znany jako zagrażający życiu i zdrowiu, grozi utratą dystansu do swoich planów, wiarą graniczącą z pewnością, że grunt to dobra organizacja i nieuleczalną chorobą krajoznawczą, objawiającą się poczuciem wysokiego niedoboru wspaniałych widoków. Oskarżone bez śladu jakichkolwiek wyrzutów sumienia i niewzruszoną postawą przyznają się do winy.”

;)



Ostatnia niedziela była zwieńczeniem moich dawno wymyślonych planów w Armenii. Aragac - wygasły wulkan jest najwyższym szczytem na terytorium dzisiejszej Armenii.
Legenda mówi, że dwie siostrzane góry, Aragac i Ararat*, pokłóciły się o to, która jest piękniejsza. Od tego momentu na szczycie Araratu nie może stanąć ludzka stopa, a na stoku Aragacu powstało jezioro łez. Kari Licz na wysokości 3190 m n.p.m. jest najwyżej położonym jeziorem w Armenii.
Piękny, wysokogórski krajobraz szpeci socrealistyczna zabudowa kilku budynków i plastikowe stoliki z parasolami Coca-Coli. Brzeg jeziora Kari jest bowiem popularnym miejscem odpoczywających tu latem Ormian z Erewania. Do tego miejsca można dojechać samochodem po wyboistej, podziurawionej drodze. Gdzieniegdzie widziałam namioty Jezydów, którzy nie zeszli jeszcze do niżej położonych wiosek. Wbrew temu co się powszechnie sądzi, to nie są Kurdowie, choć mówią w ich języku. Nie są także muzułmanami, ani chrześcijanami. Ich wiara to mieszanina trzech wielkich religii monoteistycznych i zoroastryzmu. Zajmują się głównie pasterstwem, wypasając na rozległych pastwiskach Aragacu, stada owiec i krów od wczesnych miesięcy wiosennych do jesieni.


Wokoło widnieją mieniące się fioletowymi, żółtymi, szarymi czy jasnoróżowymi barwami stoki wulkanu. Po dojechaniu do jeziora i narzuceniu na siebie ciepłych ubrań, ruszyliśmy w górę. Na wysokości jeziora i nieco wyżej są łąki, które wiosną przykrywają dywany kolorowych kwiatów. Z każdym metrem kamieni jest coraz więcej, aby u szczytu wspinać się już tylko po wielkich głazach.


Osiągnięty przez nas szczyt był najniższym z czterech wierzchołków wulkanu, z których najwyższy dochodzi do 4090 m n.p.m. Dotarcie na wysokość 3879 m n.p.m. uważam jednak za pewne osiągnięcie. Być może na kolejne partie przyjdzie kiedyś czas...
Szczyt jest płaski i dość rozległy. Stoją tam wieżyczki z kamieni i ślady wcześniejszych zdobywców w postaci „strachów na wróble” zrobionych z patyków i kamieni, a ubranych w zapisane markerami koszulki.


Można „zajrzeć” do krateru wulkanu, a jego najwyższy wierzchołek z żółtobrązowymi ścianami, przyprószony już śniegiem to widok, dla którego warto było się wspiąć.
Od przeszywającego wiatru schroniliśmy się w ułożonej z kamieni „twierdzy” mającej za dach kilka drewnianych belek, gdzie z trudem mieści się cztery osób.


Ser z ormiańskim chlebem, a na deser słodzone mleko i chaczapuri (ciasto francuskie wypełnione słonym serem – wersja ormiańska, a nie gruzińska) były nagrodą za niezbyt długą, ale jednak męczącą wspinaczkę.



Droga w dół choć szybsza, pozornie tylko wydawała się łatwiejsza. Trzeba było uważać, aby nie pośliznąć się na roztapiającym się w słońcu śniegu. Schodziliśmy, starając się zapamiętać wspaniałe widoki dookoła. Kiedy docieraliśmy do Erewania było już całkiem ciemno. Zakończył się właśnie dobrze spędzony, aktywny weekend.

*Ararat jest narodowym symbolem Armenii. Niemal każde ormiańskie dziecko umieszcza ten szczyt na obrazku, rysując lokalny krajobraz, mimo że góra o wysokości 5137 m n.p.m. znajduje się dziś na terytorium Turcji.

wtorek, 28 września 2010

Dilidżański raj


Dilidżan ma status uzdrowiska. Znajduje się tutaj rozlewnia lokalnej wody mineralnej. W czasach ZSRR było to znane miejsce wypoczynku dla mas pracujących z radzieckich republik. Świadczą o tym wielkie gmaszyska domów wypoczynkowych, gdzie odbywały się tzw. wczasy w ramach funduszu pracowniczego. Socrealistycznym budynkom dziś należy się co najmniej remont, ale przypuszczam, że przyroda niewiele się zmieniła. Ormianie mówią, że gdyby raj miał góry, lasy i źródła wyglądałby jak Diliżan.



Razem z Kają, z którą spędzę jej ostatni weekend w Armenii, wysiadam z marszrutki po dwugodzinnej podróży z Erewania. Przesiadujący na placu znudzeni zazwyczaj taksówkarze, na widok dwóch kobiet z plecakami nagle się ożywiają. Dziękujemy uprzejmie za pomoc i idziemy zobaczyć widoczny już z daleka betonowy pomnik, postawiony tu dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy władzy radzieckiej na Zakaukaziu. Wyczytana w przewodniku informacja mówi, że trzy wysokie szpile monumentu mają symbolizować sowieckie republiki Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu. Tylko, że betonowych wierzchołków jest pięć. Układamy szybko teorię, że dodatkowe dwa słupy oznaczają powszechne w Związku Radzieckim „przyjaźń” i „braterstwo”.

Przechadzamy się chwilę po centrum miasteczka, znajdując biuro informacji turystycznej, gdzie ubrany w białą koszulę i czarne spodnie pracownik, mówiący nawet po angielsku, daje nam mapę i wyjaśnia jak dotrzeć do pobliskich klasztorów.


Uliczka, gdzie mieści się punkt IT to odrestaurowana część starego miasta. Rzeźbione, drewniane balkony, wyłożone kamieniami budynki z podpierającymi dachy drewnianymi balami wyglądają uroczo i przypominają mi trochę klimat polskiego Podhala. Podziwiając uliczkę i roztaczający się przed nami widok gór, raczymy się kawą i zupą z soczewicy na jednym z owych rzeźbionych balkoników.



W okolicach Dilidżanu są trzy średniowieczne klasztory. Wybieramy ten położony najbliżej miasta. Klasztor Dżuchtakwank z XI/XII w. Mając zamiar złapać po drodze marszrutkę, kierujemy się na rogatki miasta. Jak na złość nic nie jedzie. Mijamy miejskie zabudowania, aby później skręcić w drogę prowadząca do lasu, przy której stoją rozwalające się domy, ogrodzone płotami z wyprostowanych beczek, blach, konstrukcji zużytych łóżek, rzadko kiedy ze zwykłej siatki. Po drodze biegają psy, a krowy mijają nas jakby nigdy nic. Mam wrażenie, że tutaj dopiero co pozamykano PGR-y.





Po lewej stronie drogi w dole płynie rzeka, a za nią rozciąga się wspaniały mimo wszystko widok. Góry porośnięte lasami, których drzewa zaczynają już zmieniać barwy z soczystej zieleni na różne odcienie żółci i pomarańczu. Pytając mieszkańców o drogę i rozprawiając o klimacie postsowieckiego świata, w którym jesteśmy, po ponad dwóch godzinach marszu docieramy pieszo do klasztoru. Jest z nami Hasmiki i jej mąż Armen z dwójką swoich synów. Pochodzą z Wardenis na południu jeziora Sewan i wybrali się na wycieczkę; spotkałyśmy ich już nieopodal klasztoru. Oglądamy razem dwa kościoły: surp Grigor (św. Gregorza) i surp Astwacacin (Matki Bożej). Później w otoczeniu gór i lasów wypijamy przywiezioną przez nich kawę. W drodze powrotnej nie obeszło się bez pytań o nasz wiek i mężów. Hasmik ma dwadzieścia siedem lat, jej starszy syn to sześciolatek, a ona z dumą nam oświadczyła, że ślub wzięła w wieku lat dziewiętnastu. No cóż, niektórzy po prostu mają szczęście w życiu.

Na skraju lasu, nad brzegiem rzeczki (której czystości za bardzo bym nie ufała) rozkładamy namiot, kiedy jest już prawie całkiem ciemno. Za sąsiadów mamy dwie emerytowane Francuzki, także w namiotach i ich dwóch ormiańskich przewodników.

Gorący makaron Lubella z sosem neapolitańskim, ugotowane na turystycznym palniku smakują wyśmienicie. Czarna herbata Lipton (w niektórych kręgach znana jako „Złoty Gold”;) ) to dla nas w tych warunkach przyjemny rarytas.

W sobotę (25.09) rano, po niezbyt zimnej nocy ruszamy w stronę miasta. Idziemy tą samą drogą mijając ogrodzony obszar, do którego prowadzi żelazna brama z napisem: sportiwno - azdorowitjelnyj lagier. Za płotem można zobaczyć drewniane domki, teraz ich okna zabite są deskami, a w których dawniej odpoczywali zasłużeni obywatele ZSRR. Z pomalowanych kiedyś na kolorowo ławek schodzi farba, betonowy basen świeci pustkami, na zarośniętych chodnikach walają się zeschłe liście.

Właściciel miejscowego campingu, który zauważył nas kiedy szłyśmy, podwozi nas do centrum i po małych negocjacjach cenowych ruszamy z nim do oddalonego od Dilidżanu o ok. dwadzieścia km klasztoru Goszawank.


To jeden z najbardziej rozpoznawalnych kompleksów klasztornych w Armenii. Założony w XII w. przez mnicha Gosza (stąd nazwa klasztoru), był średniowiecznym centrum kulturalnym i edukacyjnym. Założyciel kompleksu jako pierwszy oficjalnie skodyfikował ormiańskie prawo cywilne i kanoniczne. Powstały w ten sposób kodeks Datastanagirk używano przez wieki w Armenii, Gruzji, a nawet Rosji. Klasztor jest położony na niewielkim wzgórzu, w otoczeniu zielonych gór w sercu Dilidżańskiego Rezerwatu Przyrody.



Wieczorem znów byłyśmy w stolicy. Wpatrzone w „tańczące fontanny” na Placu Republiki, siedziałyśmy na schodach zajadając się lodami, których nazwa – CCCP (Sajuz Sawjeckich Socialisticzjskich Respublik) świadczy chyba o lokalnej tęsknocie za minioną epoką.


W letnie miesiące, aż do końca września mieszkańcy i przebywający w Erewaniu obcokrajowcy, każdego wieczoru tłumnie przychodzą na Hanrapetutyan Hraparak, aby oglądać strumienie wylewającej się spod ziemi wody, skomponowanej z muzyką i światłem. „Koncert” trwa kilka godzin, a miejsce dobrze zająć zanim usłyszy się pierwsze dźwięki muzyki. Oddajemy się i my wieczornej atmosferze Placu i pozwalamy odpłynąć myślom wraz z muzyką ponad naszymi głowami...

czwartek, 23 września 2010

Zaproszenie


Tteni Organization ma zaszczyt zaprosić na debiut fotograficzny Anny Rosińskiej.
Wernisaż wystawy odbędzie się dnia 29 września o godzinie 18 w siedzibie Organizacji w Goris (Armenia). Uprasza się uprzejmie o powiadomienie rodziny, przyjaciół, sąsiadów i wszystkich ludzi dobrej woli, którzy zainteresowani są tematem Maroka i kultury islamu.
Wstęp wolny.

;)