wtorek, 28 września 2010

Dilidżański raj


Dilidżan ma status uzdrowiska. Znajduje się tutaj rozlewnia lokalnej wody mineralnej. W czasach ZSRR było to znane miejsce wypoczynku dla mas pracujących z radzieckich republik. Świadczą o tym wielkie gmaszyska domów wypoczynkowych, gdzie odbywały się tzw. wczasy w ramach funduszu pracowniczego. Socrealistycznym budynkom dziś należy się co najmniej remont, ale przypuszczam, że przyroda niewiele się zmieniła. Ormianie mówią, że gdyby raj miał góry, lasy i źródła wyglądałby jak Diliżan.



Razem z Kają, z którą spędzę jej ostatni weekend w Armenii, wysiadam z marszrutki po dwugodzinnej podróży z Erewania. Przesiadujący na placu znudzeni zazwyczaj taksówkarze, na widok dwóch kobiet z plecakami nagle się ożywiają. Dziękujemy uprzejmie za pomoc i idziemy zobaczyć widoczny już z daleka betonowy pomnik, postawiony tu dla uczczenia pięćdziesiątej rocznicy władzy radzieckiej na Zakaukaziu. Wyczytana w przewodniku informacja mówi, że trzy wysokie szpile monumentu mają symbolizować sowieckie republiki Gruzji, Armenii, Azerbejdżanu. Tylko, że betonowych wierzchołków jest pięć. Układamy szybko teorię, że dodatkowe dwa słupy oznaczają powszechne w Związku Radzieckim „przyjaźń” i „braterstwo”.

Przechadzamy się chwilę po centrum miasteczka, znajdując biuro informacji turystycznej, gdzie ubrany w białą koszulę i czarne spodnie pracownik, mówiący nawet po angielsku, daje nam mapę i wyjaśnia jak dotrzeć do pobliskich klasztorów.


Uliczka, gdzie mieści się punkt IT to odrestaurowana część starego miasta. Rzeźbione, drewniane balkony, wyłożone kamieniami budynki z podpierającymi dachy drewnianymi balami wyglądają uroczo i przypominają mi trochę klimat polskiego Podhala. Podziwiając uliczkę i roztaczający się przed nami widok gór, raczymy się kawą i zupą z soczewicy na jednym z owych rzeźbionych balkoników.



W okolicach Dilidżanu są trzy średniowieczne klasztory. Wybieramy ten położony najbliżej miasta. Klasztor Dżuchtakwank z XI/XII w. Mając zamiar złapać po drodze marszrutkę, kierujemy się na rogatki miasta. Jak na złość nic nie jedzie. Mijamy miejskie zabudowania, aby później skręcić w drogę prowadząca do lasu, przy której stoją rozwalające się domy, ogrodzone płotami z wyprostowanych beczek, blach, konstrukcji zużytych łóżek, rzadko kiedy ze zwykłej siatki. Po drodze biegają psy, a krowy mijają nas jakby nigdy nic. Mam wrażenie, że tutaj dopiero co pozamykano PGR-y.





Po lewej stronie drogi w dole płynie rzeka, a za nią rozciąga się wspaniały mimo wszystko widok. Góry porośnięte lasami, których drzewa zaczynają już zmieniać barwy z soczystej zieleni na różne odcienie żółci i pomarańczu. Pytając mieszkańców o drogę i rozprawiając o klimacie postsowieckiego świata, w którym jesteśmy, po ponad dwóch godzinach marszu docieramy pieszo do klasztoru. Jest z nami Hasmiki i jej mąż Armen z dwójką swoich synów. Pochodzą z Wardenis na południu jeziora Sewan i wybrali się na wycieczkę; spotkałyśmy ich już nieopodal klasztoru. Oglądamy razem dwa kościoły: surp Grigor (św. Gregorza) i surp Astwacacin (Matki Bożej). Później w otoczeniu gór i lasów wypijamy przywiezioną przez nich kawę. W drodze powrotnej nie obeszło się bez pytań o nasz wiek i mężów. Hasmik ma dwadzieścia siedem lat, jej starszy syn to sześciolatek, a ona z dumą nam oświadczyła, że ślub wzięła w wieku lat dziewiętnastu. No cóż, niektórzy po prostu mają szczęście w życiu.

Na skraju lasu, nad brzegiem rzeczki (której czystości za bardzo bym nie ufała) rozkładamy namiot, kiedy jest już prawie całkiem ciemno. Za sąsiadów mamy dwie emerytowane Francuzki, także w namiotach i ich dwóch ormiańskich przewodników.

Gorący makaron Lubella z sosem neapolitańskim, ugotowane na turystycznym palniku smakują wyśmienicie. Czarna herbata Lipton (w niektórych kręgach znana jako „Złoty Gold”;) ) to dla nas w tych warunkach przyjemny rarytas.

W sobotę (25.09) rano, po niezbyt zimnej nocy ruszamy w stronę miasta. Idziemy tą samą drogą mijając ogrodzony obszar, do którego prowadzi żelazna brama z napisem: sportiwno - azdorowitjelnyj lagier. Za płotem można zobaczyć drewniane domki, teraz ich okna zabite są deskami, a w których dawniej odpoczywali zasłużeni obywatele ZSRR. Z pomalowanych kiedyś na kolorowo ławek schodzi farba, betonowy basen świeci pustkami, na zarośniętych chodnikach walają się zeschłe liście.

Właściciel miejscowego campingu, który zauważył nas kiedy szłyśmy, podwozi nas do centrum i po małych negocjacjach cenowych ruszamy z nim do oddalonego od Dilidżanu o ok. dwadzieścia km klasztoru Goszawank.


To jeden z najbardziej rozpoznawalnych kompleksów klasztornych w Armenii. Założony w XII w. przez mnicha Gosza (stąd nazwa klasztoru), był średniowiecznym centrum kulturalnym i edukacyjnym. Założyciel kompleksu jako pierwszy oficjalnie skodyfikował ormiańskie prawo cywilne i kanoniczne. Powstały w ten sposób kodeks Datastanagirk używano przez wieki w Armenii, Gruzji, a nawet Rosji. Klasztor jest położony na niewielkim wzgórzu, w otoczeniu zielonych gór w sercu Dilidżańskiego Rezerwatu Przyrody.



Wieczorem znów byłyśmy w stolicy. Wpatrzone w „tańczące fontanny” na Placu Republiki, siedziałyśmy na schodach zajadając się lodami, których nazwa – CCCP (Sajuz Sawjeckich Socialisticzjskich Respublik) świadczy chyba o lokalnej tęsknocie za minioną epoką.


W letnie miesiące, aż do końca września mieszkańcy i przebywający w Erewaniu obcokrajowcy, każdego wieczoru tłumnie przychodzą na Hanrapetutyan Hraparak, aby oglądać strumienie wylewającej się spod ziemi wody, skomponowanej z muzyką i światłem. „Koncert” trwa kilka godzin, a miejsce dobrze zająć zanim usłyszy się pierwsze dźwięki muzyki. Oddajemy się i my wieczornej atmosferze Placu i pozwalamy odpłynąć myślom wraz z muzyką ponad naszymi głowami...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz