poniedziałek, 9 sierpnia 2010

Kierunek Gruzja


Przyszedł czas na małe wakacje. Ruszamy na północ: Asia, Patrycja, ja i pewien tajemniczy osobnik powszechnie znany jako Jack.

Do Gruzji odjeżdżamy z dworca Cilicia Bus Station przy Issakov Str. w Erewaniu. Bilety kosztują 6,500 AMD każdy. Najlepiej kupić z wyprzedzeniem. Jedziemy marszrutką o 8 rano, nawet się nie spóźnia. Siedzę wciśnięta między okno a Asię, tuż za kierowcą. Wiem, że nie minie pięć minut a zapali papierosa. W ogóle nie podoba mi się on. Wrzeszczy wkładając bagaże i zabrał nasze bilety. Dolna szczęka od połowy świeci złotem, podobnie jak serdeczny palec jego lewej ręki, na którym widnieje wystający sygnet. No cóż, z kierowcą tak jak z rodziną – nie wybiera się.

Marszrutka nie ma żadnym znamion transportu międzynarodowego, ot zwykła międzymiastowa - ciasna, brudna i duszna. Standard. Jedziemy. Zatrzymujemy się na przerwę gdzieś w okolicach Alaverdi na północy Armenii. Turecka (dziura-wa) toaleta i barak, w którym można kupić tzw. kebab czyli mielone mięso zawinięte w lavash (lokalny chleb w postaci dużego naleśnika). Można zjeść jak nie ma nic innego, ale zapach trochę odstrasza. Siadamy nad rzeką i patrzymy na góry z dala od sklepu. Patrycja wzbudziła tam duże zainteresowanie swoimi długimi dredami i wszystkie panie ekspedientki od razu zaczęły je dotykać. Już nie pierwszy raz ludzie wmawiali jej, że to nie są jej włosy, tylko coś innego, ale oni nie wiedzą co.

Granicę ormiańsko – gruzińską w Sadakhlo przechodzimy bez problemu. Polacy nie potrzebują wiz do Gruzji, więc uprzejmi celnicy robią tylko zdjęcie małą kamerką i rejestrują paszport. Marszrutka czeka po gruzińskiej stronie, a pasażerowie muszą przejść przez długi most nad rzeką Debed między obu państwami.

Już po kilku chwilach zauważamy, że Gruzini są przystojniejsi od Ormian;) Do Tbilisi jest jeszcze ponad godzinę drogi. Jedziemy przez wsie, mam wrażenie że jakoś tak swojsko, jakby w Polsce. W oddali widać niezbyt wysokie jeszcze w tym regionie góry.

Po ok. sześciu godzinach drogi z Erewania docieramy na Ortachala Bus Station w Tbilisi. Ledwie wysiadamy z samochodu dopada nas tłum taksówkarzy i proponuje oczywiście zawyżoną cenę za przejazd do centrum. W granicach miasta powinno się płacić jakieś 3-5 lari. Na dworcu wymieniamy ormiańskie dramy na gruzińskie lari. Polecam wymieniać pieniądze w centrum miasta, kurs jest korzystniejszy. Zaczepia nas starsza kobieta, która prosi o pieniądze. Nie wiemy jeszcze, że w Gruzji jest to powszechne. Faktycznie co chwilę podchodzi ktoś, prosi o drobne. Ludzie potrafią być w tym bardzo wytrwali. Po dłuższej chwili, kiedy kobieta nadal stoi obok nas Jack mówi do niej po polsku – Może sardynki? Po czym wyciąga puszkę z torby i jej podaje. Nie mam pojęcia skąd on wziął tę konserwę! Zadowolona kobieta wcale nie zostawia nas w spokoju tylko mówi do Patrycji, aby dała jej jeszcze jedną.

Docieramy do Hostelu Tbilisi, w którym wcześniej przez internet zrobiliśmy rezerwację. Ich strona w sieci zachęca to fakt, gorzej z realiami. Chcieli zrobić wyluzowane miejsce dla backpakerów, gdzie wszyscy czują się jak w wielkiej rodzinie podróżników. Prawie codziennie jest impreza, do której zachęca sam właściciel. Młody koleżka, dla którego prowadzenie hostelu jest sposobem, aby uzbierać pieniądze na podróż życia. Jeśli nie śpi to degustuje czaczę – gruzińską wódkę. Szkoda tylko, że o sprzątaniu wcale nie myśli i każdemu kto przyjeżdża wciska kit, że lodówka zepsuła się "dziś" i będzie naprawiona "jutro". W hostelu można poznać ludzi z całego świata, tym bardziej, że śpi się w wieloosobowych salach na piętrowych łóżkach. Jest darmowy internet. Najlepszym atutem hostelu jest lokalizacja, przy stacji metra Avlabari. Stąd do Starego Miasta jest spacerkiem jakieś dwadzieścia minut. Cena 20 lari za dobę od osoby w Hostelu Tbilisi to za dużo, zwłaszcza, że nie ma nawet czajnika, aby zrobić sobie herbatę. Następnym razem zatrzymam się chyba u sławnej Iriny przy metrze Marjanishvili.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz