sobota, 3 lipca 2010

Lasty Hut


Wstałyśmy z Asią przed siódmą. Cel: Lasty Hut. Szczyt, który góruje nad miastem, a który nie dawał nam spokoju od kiedy tu przyjechałyśmy. Wygląda jak piramida schodkowa, porośnięta trawą z wierzchołkiem płaskim niczym stół. My nie musimy iść „w góry”, bo jesteśmy w samym ich sercu, także odpada tzw. droga na szlak. Po około godzinie stałyśmy na górze. Pomachałyśmy Patrycji, która przyszła uprawiać poranny jogging na tzw. „śmietnik” (droga na skraju przepaści, gdzie w dole płynie rzeka; ładny widok na góry, ale wszędzie pełno śmieci). Z Lasty Hut widać całe Goris. Kształt prostokąta, równiutkie ulice, a przy nich prawie identyczne dachy domów, wszystko przeplatane zielenią.
Na tym miała zakończyć się nasza wyprawa. Zachęcone jednak wspaniałymi widokami, postanowiłyśmy zdobyć kolejną górę na horyzoncie. Nazwałyśmy ją „Shitty mountain”, a dlaczego...?



Tutaj drogi w górach, jeśli w ogóle są, mają postać małych ścieżek wydeptanych przez pasterzy i ich zwierzęta. Okazało się, że na szczycie wybranej przez nas góry jest.....stajnia pod gołym niebem. Nie zamierzałyśmy spędzać tam wiele czasu ze względu na zapachy. Asia chciała tylko zobaczyć jak wygląda zbocze góry. Stwierdziwszy, że przepaść jest spora i nie dałoby się wejść z innej strony, wracała w moim kierunku. Nagle zobaczyłam ją jak ląduje na miękkich krowich plackach. Usłyszałam wiązankę siarczystych polskich słów. Jej mina była mieszaniną obrzydzenia, maksymalnej irytacji, złości na siebie i litości nad własną niezdarnością. Trzeba było zdjąć różowe spodenki, aby choć trochę pozbyć się zielono-brązowej mazi. Gdyby wtedy któryś z pasterzy miał coś na kształt lornetki, mógłby podziwiać zgrabne, asine wdzięki. Nie sądzę, aby kiedykolwiek góry w Goris widziały podobną sytuację: zniesmaczona swoim upadkiem Polka siedzi półnaga na szczycie góry i wyciera z siebie krowie "błoto". Ostatecznie udało się Asię jakoś ogarnąć:) (Tekst zamieszczony za zgodą bohaterki zdarzenia).


Jak się okazało, moja towarzyszka należy do wytrawnych piechurów i owa przygoda nie zniechęciła jej do dalszej wędrówki. Kolejna góra okazała się prawdziwym wyzwaniem. Na pierwszy rzut oka wygląda jak pnąca się w górę polana, porośnięta kwiatami. Teraz znamy już inne podejście, a raczej podjazd na ową górę. My jednak zdobywałyśmy ją brodząc w trawach i górskiej roślinności, po jakiejkolwiek ścieżce nie było śladu. Wspinając się miałyśmy wrażenie, że jesteśmy z dala od wszelkiej cywilizacji. Towarzyszył nam śpiew ptaków i górskie horyzonty. Szczyt przywitał nas niespodziewaną lokalizacją. Byłyśmy z drugiej strony Goris, w pobliżu drogi do Górnego Karabachu. Kilka metrów poniżej samego szczytu stał kamienny stolik z okręcanym blatem. Trochę zmęczone, ale dumne z siebie, zjadłyśmy tam drugie śniadanie. Ponieważ nie chciałyśmy wracać tą samą drogą, a czasu było dosyć stwierdziłyśmy, że idziemy dalej. Wybrałyśmy widoczną przed nami górę, na szczycie której stał budynek z antenami. Zdobywanie stacji zajęło nam ok. czterdziestu pięciu minut. Idąc miałyśmy nadzieję, że może tam wysoko spotkamy jakiś miłych gospodarzy, którzy poczęstują nas choćby herbatą. Gospodarze owszem byli i nawet uprzejmości nie można im odmówić, jednak niekoniecznie miałyśmy ochotę z nimi pić cokolwiek. Stacją opiekowali się żołnierze i lokalni specjaliści od obsługi telewizyjnej. Mimo wielokrotnie ponawianych z ich strony zaproszeń, zrobiłyśmy tylko kilka zdjęć i bez zwłoki ruszyłyśmy na dół. Zastanawiam się z czym można porównać ich zdziwienie. Gdzieś na wschodzie Armenii, przy granicy z Górnym Karabachem, na szczycie góry, gdzie nikt bez potrzeby nie przybywa, a tych co przybywają można zapewne policzyć na palcach, nagle pojawiają się dwie młode kobiety. I do tego zagraniczne! Warto dodać, że służba wojskowa w Armenii jest obowiązkowa i trwa dwa lata, a żołnierze tylko kilka razy w ciągu tego czasu mają szansę wrócić "do świata".


Trzeba było zakończyć wędrówkę. Do Goris było już z górki. Szosa M-12 jest to krajowa droga łącząca Karabach z Armenią. Nawiasem mówiąc została sfinansowana przez diasporę ormiańską w USA.
Nasza wyprawa nie była długa, trwała ok. sześciu godzin. Nie chodzi tu jednak o ilość. Każda, choćby najkrótsza wycieczka jest źródłem wiedzy i powodem do radości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz